Są takie pary aktorów, które chyba wybitnie lubią ze sobą pracować. Alan Rickman i Emma Thompson, którzy zagrali wobec siebie chyba wszystkie możliwe rodzaje bliskich relacji międzyludzkich. Johnny Depp i Helena Bonham Carter, których Tim Burton wiecznie upychał w swoich filmach – co przeważnie zresztą wychodziło tym produkcjom na dobre, bo chyba nikt tak nie czuje pokręconego burtonowskiego klimatu, jak ta dwójka ekscentryków. W ostatnich latach doczekaliśmy się kolejnej takiej pary… I o ile nie mówimy o Igrzyskach Śmierci albo X-menach, z dużym prawdopodobieństwem tam, gdzie jest Jennifer Lawrence, pojawi się też Bradley Cooper.
Oscary
W pierwszym odruchu zamierzałam napisać, że jedną z naprawdę niewielu refleksji, jakie udało się we mnie wzbudzić Marsjaninowi, jest to, że Matt Damon z wiekiem robi się coraz ładniejszy. Ale chyba byłoby to trochę niesprawiedliwe. Bo nie tylko Matt Damon jest tu ładny. Cały film jest „ładny” i bardzo ładnie zrobiony. Tyle tylko, że poza tym niewiele więcej z niego wynika.
Pewnego dnia Lady Rose MacClare dowiaduje się, że jej macochą została Galadriela, a wyszczekana pomoc kuchenna o imieniu Daisy od dziś ma być jej siostrą. Nieco później, galopując przez las, Lady Rose poznaje Robba Starka z Winterfell, który nie tylko wcale nie jest martwy, ale wręcz prezentuje się wprost kwitnąco. Jakby sensacji było jeszcze mało, Bellatrix Lestrange farbuje się na chłodny blond i ze zwykłej dyni wyczarowuje naszej bohaterce złotą karocę… Tak w dużym skrócie zarysowuje się fabuła Kopciuszka według Kennetha Brannagha – przynajmniej w oczach kogoś, kto ogląda za dużo seriali i za dużo fantastyki.
Oscarowe szaleństwo rozpoczyna się na dobre. Gwiazdy dobierają dodatki do swoich olśniewających kreacji, ja nadrabiam zaległości i staram się wyrobić sobie zdanie o nominowanych filmach i aktorach, a i wy, drodzy czytelnicy, macie okazję podzielić się swoimi spostrzeżeniami i wytypować zwycięzców.
Od niedawna na ekranach polskich kin gości wreszcie Timbuktu – jeden z tych filmów, których nie mogłam odżałować tuż przed rozdaniem Oscarów. Timbuktu, konkurujące z Idą w kategorii filmów nieanglojęzycznych, jak wszyscy dobrze wiemy, Oscara nie dostało… I o ile przyznanie statuetki Idzie w obecności takich filmów jak Lewiatan czy Mandarynki już dawno wydawało mi się dość dziwnym posunięciem, to po seansie Timbuktu decyzji tej zupełnie już nie rozumiem.
Stało się. Czas mnie pokonał. Nie napisałam o wszystkich filmach. Ba, poza kategoriami Najlepszy film i Najlepszy montaż, nie powinnam właściwie niczego typować, bo w każdej z pozostałych zostały mi jakieś braki. Pocieszam się myślą, że w ciągu roku czas spędzałam na oglądaniu rzeczy przynoszących mi przyjemność, a nie takich, które Akademia uznała za warte uwagi. I trochę też tym, że zaległości zdążę jeszcze nadrobić, kiedy (i jeśli!) część oscarowych filmów trafi w końcu do polskich kin.
Mogłoby się wydawać, że trwający 2 godziny i 45 minut Boyhood będzie nudnym filmem. W końcu najbardziej rewolucyjny jest w nim sam pomysł kręcenia obyczajowej opowiastki na przestrzeni 11 lat z udziałem tych samych, dorastających i starzejących się na ekranie aktorów.
Zanim na ekranach kin pojawiła się Teoria wszystkiego, brytyjską telewizję w 2004 roku zdążył już podbić Hawking z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. Oba te filmy otrzymały etykietkę biograficznych, ale – mimo że dotyczą przecież dokładnie tej samej osoby – są zupełnie różne.
Będą spoilery. Ale hej – mówimy o historii. Oburzanie się na spoilery w postaci powszechnie znanych faktów historycznych to już chyba ignorancja.
Gra tajemnic wprawia mnie w pewną konsternację. Jak na oscarowego kandydata przystało, jest to film całkiem dobry… Ale obok naprawdę mocnych punktów, znajdujemy w nim również rozwiązania… nieco osobliwe. Trudno też właściwie stwierdzić, co było głównym motywem powstania tego filmu.