Są takie pary aktorów, które chyba wybitnie lubią ze sobą pracować. Alan Rickman i Emma Thompson, którzy zagrali wobec siebie chyba wszystkie możliwe rodzaje bliskich relacji międzyludzkich. Johnny Depp i Helena Bonham Carter, których Tim Burton wiecznie upychał w swoich filmach – co przeważnie zresztą wychodziło tym produkcjom na dobre, bo chyba nikt tak nie czuje pokręconego burtonowskiego klimatu, jak ta dwójka ekscentryków. W ostatnich latach doczekaliśmy się kolejnej takiej pary… I o ile nie mówimy o Igrzyskach Śmierci albo X-menach, z dużym prawdopodobieństwem tam, gdzie jest Jennifer Lawrence, pojawi się też Bradley Cooper.
Muszę przyznać, że jest to dla mnie dosyć dziwne zestawienie, bo jakoś nigdy nie dostrzegałam między nimi szczególnej chemii. I prawdopodobnie dlatego po zerknięciu na obsadę filmu Joy automatycznie zareagowałam znudzonym westchnieniem. Tym razem jednak muszę przyznać, że zostałam bardzo mile zaskoczona – i to nie tylko faktem, że ta dwójka wreszcie nie gra pary zakochanych.
Joy to do-pewnego-stopnia-biograficzny film o kobiecie, która zrewolucjonizowała zmywanie podłogi… i wynalazła super chłonnego i wygodnego mopa z odczepianą końcówką, którą – jak będzie nas przekonywać z ekranu Jennifer Lawrence – można wrzucić do pralki, wyprać i będzie jak nowa! Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to skrajnie nudna historia, ale o dziwo wcale tak nie jest. Być może choćby dlatego, że patrzymy na nią równocześnie z kilku punktów widzenia. Śledzimy historię samotnej matki, która usiłuje związać koniec z końcem i utrzymuje w ryzach nie tylko swoje dzieci, ale i własnych rodziców. Wchodzimy w świat bezlitosnego biznesu i jednocześnie przekonujemy się, że z rodziną rzeczywiście najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Zaglądamy za kulisy jednego z pierwszych kanałów telewizyjnych w całości poświęconych sprzedaży, reklamom i wciskaniu gospodyniom domowym cudownych mopów, magicznych ściereczek i innych mniej lub bardziej rewolucyjnych sprzętów. I przede wszystkim przyglądamy się kobiecie pełnej determinacji i wewnętrznej siły.
Sporą zaletą Joy jest dosyć luźne podejście do narracji. Przeskakujemy tu między rzeczywistością i fikcją, w tę i z powrotem przenosimy się w czasie, ni stąd, ni zowąd nagle trafiamy do wnętrza telenoweli, a całość spina ciepły, babciny głos dochodzący, jak się okazuje, gdzieś z zaświatów. W efekcie prosta, choć niepozbawiona komplikacji historia kobiety, która wynalazła magicznego mopa, nabiera rumieńców i staje się zaskakująco ciekawa i zaskakująco wciągająca. Wszystko dodatkowo ubarwiają jeszcze nieduże, ale bardzo wyraziste role Roberta De Niro i Isabelli Rossellini – i koniec końców otrzymujemy film, który naprawdę potrafi pozytywnie zaskoczyć.
Jennifer Lawrence niemal tradycyjnie już nominowana jest do Oscara za najlepszą rolę żeńską. I rzeczywiście, naprawdę dobrze wypada w swojej roli. Zresztą, czegokolwiek by o niej nie mówiono, nie da się zaprzeczyć, że aktorką jest faktycznie niezłą. Ale czy sam film ma potencjał, by przenieść jej taką nagrodę? Na tle całej reszty aktorek nominowanych w tym roku za ciężkie i poruszające dramaty czy melodramaty dosyć jednak lekka i do pewnego stopnia komediowa rola Lawrence może mieć trudności z przekonaniem Akademii…
A co wy myślicie na ten temat? Czy Jennifer Lawrence zasłużyła sobie na oscarową nominację i na samą statuetkę?