Kino lubi historie o artystach. Ostatnio zaś lubi sięgać po biografie brytyjskich rockmanów. Dopiero co na Oscarach szumu narobił Bohemian Rhapsody o Freddiem Mercurym i grupie Queen, a już serca krytyków na całym świecie podbija Rocketman o życiu Eltona Johna. Trudno jest tych filmów ze sobą nie porównywać, tym bardziej, że zaskakująco dużo obie te produkcje łączy… A równocześnie efekty końcowe są skrajnie różne. Który film wychodzi z tego porównania zwycięsko?
o artystach
Żyjemy w kraju, w którym od wielu lat kolejne władze wszelakich opcji traktują cokolwiek po macoszemu kulturę i wydatki na nią. Jedne władze poczynają sobie z nią bardziej ostentacyjnie, inne mniej, jeszcze inne próbują jej używać jak narzędzia do sobie tylko znanych celów… Przyznaję – jestem poniekąd zdziwiona, że w obecnym klimacie daleko idących zmian w mediach mógł powstać całkiem śmiały serial traktujący o niełatwych relacjach kultury z władzą. I w dodatku, że mógł powstać w telewizji publicznej.
Uwielbiam malarstwo Williama Turnera. Jego piękne, poruszające romantyczne obrazy mają w sobie coś, co każe ci myśleć, że ich twórca musiał być wyjątkowo wrażliwym człowiekiem. Mniej więcej pół życia wyobrażałam sobie Turnera jako przystojnego, wyrafinowanego, elokwentnego mężczyznę. A potem powstał film biograficzny, w którym głównym rolę z powodzeniem mógł zagrać Timothy Spall aka Glizdogon z Harry’ego Pottera. I to w dodatku głównie przy pomocy chrumkania.
Ed Sheeran potrafi się na muzycznym rynku wyróżnić – nie tylko rudą czupryną, ale przede wszystkim tym, co mu gra w duszy i co z taką pasją potrafi przekazać słuchaczom. Bardzo podobnie jest z książką Ed Sheeran. Graficzna podróż – bez wątpienia przyciąga uwagę jadowicie zieloną okładką, by potem zatrzymać czytelnika na dłużej barwną zawartością.
Gdyby Tim Burton próbował zaprzeczać temu, jaki wpływ wywarła na niego Margaret Keane i jej obrazy przedstawiające zagubione, wyalienowane dzieci z ogromnymi, bezdennie smutnymi oczami, byłoby to wierutne kłamstwo… albo niewiarygodny zbieg okoliczności. Na szczęście Burton nie próbuje się tego wypierać, wręcz przeciwnie – w swoim najnowszym filmie wprost wskazuje jedno z potężnych źródeł swojej inspiracji i maluje portret niezwykłej artystki, której obrazy w czasach, kiedy był dzieckiem, wisiały dosłownie wszędzie.
Na ekranach polskich kin zagościł właśnie Frank, nowy film Leonarda Abrahamsona z Michaelem Fassbenderem w tytułowej roli i Domhnallem Gleesonem w roli głównej.
Frank to zakręcona historia młodego, ambitnego, a zarazem zupełnie nieefektywnego muzyka-amatora, Jona (Gleeson), który z dnia na dzień porzuca swoje nudne życie pracownika biurowego, kiedy to za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności dostaje propozycję zastąpienia klawiszowca w bardzo niszowym i bardzo ekscentrycznym zespole. Liderem zespołu jest Frank – człowiek, którego nie pomylicie w tłumie z nikim innym. Frank bowiem nigdy nie zdejmuje ogromnej, sztucznej głowy i żaden z kolegów z zespołu nigdy jeszcze nie widział jego twarzy.
Rok 2012 dla wielbicieli Mirona Białoszewskiego z pewnością był wyjątkowy. To właśnie wtedy do księgarni trafił Tajny dziennik poety – niemal tysiąc stronicowe tomiszcze pełne bardzo prywatnych i bardzo osobistych notatek Białoszewskiego, do granic możliwości upstrzone refleksjami twórcy na tematy wszelkie, ze szczególnym uwzględnieniem ludzi mu współczesnych, przyjaciół i znajomych.
Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej o Diane Arbus nie słyszałam. Fotografia nie należy do dziedzin, o których miałabym jakiekolwiek pojęcie… Biograficzny film o tej pani – Futro: portret wyobrażony Diane Arbus – też specjalnie mojej wiedzy na jej temat nie poszerzył. Może poza tym, że była to kobieta odrobinkę szalona i że mogłybyśmy się polubić.