Teatr wywoływał już we mnie rozmaite emocje… ale żeby szekspirowska sztuka budziła chęć ruszenia w pogo? To coś nowego. Ale wystawiany na deskach nowego londyńskiego Bridge Theatre Juliusz Cezar w reżyserii współzałożyciela tego teatru Nicholasa Hytnera to zaiste od początku do końca nowe, bardzo współczesne i bardzo interaktywne spojrzenie na klasykę dramatu.
teatr
Kto by się spodziewał, że na sztuce o epidemii AIDS można się rozpłakać… ze śmiechu? A jednak. Anioły w Ameryce według tekstu Tony’ego Kushnera, za który autor zresztą dostał Pulitzera, to opowieść tak niezwykła, że znajdzie się w niej miejsce na wszystko – śmiech, płacz, miłość, nadzieję, ponurą refleksję o przemijaniu i świecie opuszczonym przez Stwórcę, komiczne halucynacje i słodko-gorzką rzeczywistość, w której w chwili próby najbliżsi zawodzą, a pocieszenie znajdujesz w najmniej spodziewanych miejscach.
Co wiemy o biblijnej Salome? Wielu z nas prawdopodobnie nawet nie kojarzy jej z imienia – w Biblii występuje po prostu jako dziewczyna, która tańczyła dla Heroda, a potem w nagrodę za emocjonujący występ zażądała głowy Jana Chrzciciela na tacy. Wiecie, bo to zła kobieta była. Symbol mrocznego pożądania i zdradzieckich kobiecych postępków.
Teatr to takie magiczne miejsce, gdzie nikogo nie dziwi, że w samym środku przedstawienia trup wstaje i zaczyna po sobie sprzątać scenę. O ile zdecydowana większość współczesnego kina stawia jednak na jakąś formę realizmu, a nawet czysta fantastyka stara się uprawdopodobnić to, co widzimy na ekranie, w teatrze często wszystko pozostaje bardzo umowne. A widz, żeby w pełni czerpać ze sztuki, musi wykonać pewien wysiłek i na chwilę zawiesić swoją niewiarę, krytycyzm i odruchowe poszukiwanie sensu w tym, na co patrzy.
Wszyscy, którzy twierdzą, że Daniel Radcliffe jest beznadziejnym aktorem, powinni obejrzeć dwie rzeczy: po pierwsze – pewien dziwaczny film o dziwacznym tytule Człowiek-scyzoryk (Swiss Army Man), w którym Daniel gra wyjątkowo gadatliwe zwłoki, i po drugie – sztukę Toma Stopparda Rosencrantz i Guildenstern nie żyją w reżyserii Davida Leveaux, w której Daniel gra… w zasadzie też trupa, choć akurat to zależy od interpretacji.
Kto z was jeszcze nie widział, zdecydowanie powinien nadrobić Hamleta w ramach NT Live z Benedictem Cumberbatchem w tytułowej roli. Moim zdaniem warto – i twierdzę tak bynajmniej nie tylko z racji osobistej sympatii do aktora. Czy jest to spektakl idealny? Nie do końca. Ale i tak potrafi wbić widza w fotel.
Wszyscy ostatnio zachwycają się Benedictem Cumberbatchem. Ja też dołączę do tych zachwytów, ale dla odmiany nie z powodu roli Doktora Strange’a – jeszcze odliczam godziny do swojego seansu. Zanim jednak porwie mnie magia, zamierzam porwać was w świat mrocznych naukowych eksperymentów, ciał pozszywanych z kawałków zwłok i odkryć zwieńczonych okrzykiem „To żyje!”. Tak, będzie o Frankensteinie.
Tęsknię za Draconem Malfoyem. I to nawet pomimo faktu, że nie bardzo mi się podoba odmienianie jego imienia przez przypadki. W ogóle tęsknię za Hogwartem, za gadającymi portretami, mrocznymi korytarzami i duchami mieszkającymi w łazienkach. Ale najbardziej tęsknię chyba za Malfoyem – zwłaszcza takim, jakim go malowały dziesiątki fanowskich opowiadań.
- 1
- 2