Mogłoby się wydawać, że trwający 2 godziny i 45 minut Boyhood będzie nudnym filmem. W końcu najbardziej rewolucyjny jest w nim sam pomysł kręcenia obyczajowej opowiastki na przestrzeni 11 lat z udziałem tych samych, dorastających i starzejących się na ekranie aktorów.
Rzeczywiście, prawie trzy godziny to jednak dość dużo i jest w Boyhood kilka momentów, które trochę się dłużą. Ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Ten film nie ma być przecież porywającym thrillerem. Ten oryginalny obraz jest czymś tak zbliżonym do zapisu życia zwykłego człowieka, jak tylko dało się to osiągnąć, nie uciekając się do tworzenia reality show. A nie oszukujmy się – życie przeciętnego człowieka składa się z wielu nieznaczących momentów i trudno w nim szukać wstrząsającej sensacji czy ścieżki logicznymi krokami prowadzącej do jakiegoś wzniosłego celu. Przeżywasz każdy dzień, jak potrafisz, a potem patrzysz za siebie i mówisz: myślałem, że czeka mnie coś więcej.
W filmie Linklatera przez 11 lat towarzyszymy czwórce bohaterów: zagubionej samotnej matce, jej dwójce dzieci i ich pojawiającemu się od czasu do czasu nieodpowiedzialnemu biologicznemu ojcu. Przez te 12 lat na ekranie – tak jak i w życiu – przewija się mnóstwo innych osób. Bliżsi i dalsi przyjaciele, kolejni mężowie, przyrodnie rodzeństwo, pierwsze miłości dorastających nastolatków.
Boyhood to portret do bólu przeciętnej i do bólu współczesnej amerykańskiej rodziny – w której chwilami mieści się znacznie więcej osób, niż tylko dwoje rodziców i dwoje dzieci. A jednocześnie, w całym tym korowodzie przewijających się przez ekran postaci tylko kilka twarzy jest naprawdę stałych. Cała reszta – apodyktyczni ojczymowie, nudne przyrodnie rodzeństwo, przyjaciele z tak często zmienianych szkolnych ław – pojawia się i znika, odgrywa jakąś rolę, coś zmienia, a potem zostaje zapomniana.
Boyhood jest filmem na wskroś amerykańskim. Znajdziemy w nim wszystko, co stereotypowo kojarzy nam się z przeciętną rodziną zza oceanu: wypady pod namiot, strzelby przekazywane z pokolenia na pokolenie, bary z muzyką country, polityczną agitację, długie wyprawy starym pick-upem, nastolatków popalających trawkę – i brak stałego miejsca w życiu. Podążamy za naszymi bohaterami od miasta do miasta, od jednego partnera matki do drugiego, i przyglądamy się temu, jak ich życie za każdym razem zaczyna się od nowa.
Ale równocześnie jest to opowieść bardzo uniwersalna, która na twarzach ludzi wystarczająco dorosłych, żeby dobrze pamiętać pierwsze lata XXI wieku, wywołuje nostalgiczny uśmiech. Jest coś swojskiego i poruszającego w dokumentowanych na bieżąco modach i wydarzeniach, w piosenkach, które w danym okresie królowały w radio, w poprzebieranych za czarownice dzieciakach stojących w kolejce po kolejny tom Harry’ego Potera… Jeśli dobrze poszukać, każdy znajdzie w Boyhood cząstkę siebie, własnych radości i własnych rozterek.
Krytyczne głosy zarzucają temu obrazowi, że oryginalny pomysł i 11 lat pracy nad filmem to jego jedyne zalety. Że brak mu spójnej fabuły, że aktorstwo trochę drętwe… (co nie do końca jest prawdą, bo choćby Patricia Arquette chwilami daje niezły popis umiejętności). Że właściwie nic się nie dzieje.
Rzecz tylko w tym, że główną ideą i ambicją tego filmu nie były przecież pościgi i wybuchy. Boyhood jest eksperymentem, czymś zupełnie wyjątkowym, co nie ma nas wciskać w fotel, ale raczej pozwolić z pewnej perspektywy spojrzeć na najzwyklejsze życie najzwyklejszych ludzi, uchwycić zmiany, jakie w nich zachodzą, osobisty rozwój, emocjonalne dojrzewanie, zmieniające się z czasem relacje pomiędzy ludźmi. Boyhood ma być jak przekartkowany pamiętnik – pełen nadziei i smutków, osobisty, spisywany na bieżąco, dzięki czemu nienaznaczony zdystansowaną refleksją i mądrością doświadczenia. Ma być po prostu jak życie – dziać się tu i teraz, składać się z małych momentów, dokumentować przemijanie i upływ czasu, z którego na co dzień zupełnie nie zdajemy sobie sprawy.
I dokładnie wszystko to w nim znajdziemy. Boyhood jest bowiem eksperymentem bardzo udanym. Ale żeby to dostrzec, trzeba się powstrzymać od porównań z tym, co znane, bezpieczne i lubiane. A jeśli podejdziemy do tego filmu z otwartym umysłem, wciągnie nas nieodwołanie, otuli ciepłem i zaprosi na łono rodziny – i w ciągu niecałych trzech godzin osiągnie to, co najbardziej familijnym serialom zajmuje całe lata. Oswoi nas. I zapisze się w naszych sercach.