Teoria wszystkiego, teoria trudnej codzienności

by Mila

Zanim na ekranach kin pojawiła się Teoria wszystkiego, brytyjską telewizję w 2004 roku zdążył już podbić Hawking z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. Oba te filmy otrzymały etykietkę biograficznych, ale – mimo że dotyczą przecież dokładnie tej samej osoby – są zupełnie różne.

Hawking z Cumberbatchem przyglądał się wczesnemu okresowi życia słynnego fizyka, jego pierwszym sukcesom, rodzącej się relacji z przyszłą żoną Jane i przede wszystkim jego pracy naukowej. To Stephen był w centrum wszystkiego – on, jego ambicje i zmagania z postępującą chorobą.

Walcząca właśnie o Oscary w pięciu kategoriach Teoria wszystkiego zupełnie inaczej podchodzi do tematu. Jak na film o światowej sławy astrofizyku, samej fizyki i naukowych teorii, czy chociaż prowadzących do ich powstania rozważań, jest w nim zaskakująco mało. Dostajemy za to dosyć odważne zaproszenie do intymnego, rodzinnego świata Stephena Hawkinga – towarzyszymy mu od początku jego znajomości z Jane, poprzez niełatwe początki ich związku, coraz trudniejszą codzienność wieloletnich zmagań z chorobą, aż do nieuchronnego rozpadu małżeństwa, które – według prognoz lekarzy – miało zakończyć się śmiercią Hawkinga po dwóch latach, a przetrwało lat prawie trzydzieści.

Teoria wszystkiego przyjmuje dość kobiecą perspektywę – czemu nietrudno się dziwić, w końcu oparta jest na wydanych w 2008 roku wspomnieniach Jane Hawking. W gruncie rzeczy jest to więc film bardziej o niej, niż o jej genialnym mężu. Jane niby stoi z boku, ale tak naprawdę to ona jest cichą bohaterką tego filmu i to jej oczami patrzymy na pogłębiającą się i coraz bardziej utrudniającą życie rodziny Hawkingów chorobę. Wykreowana przez Felicity Jones bohaterka nie wzbudza może porywającej sympatii, ale jednocześnie udaje jej się nie budzić w widzach przytłaczającej litości. Patrzymy raczej na silną, zdeterminowaną kobietę, która świadomie decyduje się na małżeństwo z człowiekiem cierpiącym na stwardnienie zanikowe boczne, a potem wiernie trwa u jego boku pomimo narastających trudności i coraz bardziej obciążającej opieki nad niepełnosprawnym mężem i trójką dzieci, pomimo niepokojącej samotności życia z mężczyzną, który nie może jej już wziąć w ramiona. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Jane jest nie tylko filarem całej rodziny, ale i w pewnym sensie fundamentem kariery Hawkinga – bo gdyby nie jej codzienna walka z do bólu przyziemną rzeczywistością, nawet najbardziej rewolucyjne idee genialnego fizyka mogłyby pozostać jedynie zamkniętymi w jego głowie pomysłami, o których nikt nigdy by się nie dowiedział. Felicity Jones sprawnie radzi sobie z rolą takiej silnej, choć niepozornej kobiety, ale czy to od razu kreacja na miarę Oscara za rolę pierwszoplanową… co do tego nie jestem przekonana. Stanowczo jednak muszę powiedzieć, że o ile Jones udźwignęła swoją rolę, to charakteryzacja chyba nie nadążała za czasem biegnącym w scenariuszu… To zrozumiałe, że nie jest łatwo postarzyć aktorkę o tak niesamowicie młodej twarzy, ale sytuacje, w których pięćdziesięcioletnia Jane wygląda co najwyżej jak niewyspana dwudziestolatka, troszeczkę jednak rzutują na odbiór i wiarygodność całego przekazu.

Kadr z filmu "Teoria wszystkiego", reż. James Marsh, 2014.

Kadr z filmu Teoria wszystkiego, reż. James Marsh, 2014.

Stephen Hawking w interpretacji Eddiego Redmayne’a jest zaś… po prostu nie do opisania. Pamiętam, że zachwycałam się rolą Cumberbatcha w filmie z 2004 roku, ale Redmayne w Teorii wszystkiego pokazuje jeszcze więcej. Może to kwestia tego, że w przypadku Cumberbatcha scenariusz urwał się jeszcze zanim ten miał okazję zmierzyć się z niemal kompletnym paraliżem ciała… Ale Eddie Redmayne jest do tej roli właściwie po prostu stworzony, jakkolwiek to brzmi. Fizyczne podobieństwo do Hawkinga to już ogromny plus, ale ten trzydziestoparoletni aktor dokonuje tutaj rzeczy naprawdę niesamowitych – to, co wyczynia ze swoim ciałem i mimiką tak wiernie oddającą grymasy sparaliżowanej twarzy, to istne mistrzostwo. Przyznaję, nie widziałam jeszcze nominowanych kreacji Bradleya Coopera i Steve’a Carella, ale trudno mi sobie wyobrazić, żeby w swoim filmach mogli pokazać coś więcej, niż Eddie Redmayne w roli Hawkinga.

To, co dodatkowo urzeka w postaci Hawkinga w Teorii wszystkiego (ale i przecież w prawdziwym życiu), to jego niesamowita pogoda ducha i poczucie humoru, którego trudno byłoby się spodziewać u kogoś tak doświadczonego przez los. Hawking Cumberbatcha był znacznie bardziej poważny, a tutaj dostajemy wierny portret błyskotliwego i żartującego sobie z rzeczywistości geniusza z ogromnym dystansem do siebie. To ten sam Hawking, który zachwyca celnymi, ironicznymi odpowiedziami na głupawe pytania dziennikarzy, i ten sam, który gościnnie pojawia się w serialach komediowych.

Ale nawet tak wspinający się na wyżyny swoich możliwości Eddie Redmayne – w przeciwieństwie do Cumberbatcha – nie robi z Teorii wszystkiego filmu jednego aktora. I zdanie to należy traktować jako komplement pod adresem całej produkcji. Choć i tak pewnie największym komplementem będą słowa samego Hawkinga, który po seansie Teorii wszystkiego stwierdził, że wreszcie obejrzał dobry film o sobie. I z tymi słowami was zostawiam.

Przeczytaj także:

1 komentarz

kaicia 15 lutego 2015 - 15:29

Świetna, starannie wykonana recenzja. Zapraszam do siebie, również polecam film w ostatniej notce 🙂 http://verification.blog.pl/ A film chce zobaczyć! 🙂

Komentarze zostały wyłączone.