Marsjanin: Matt Damon znowu w opałach

by Mila

W pierwszym odruchu zamierzałam napisać, że jedną z naprawdę niewielu refleksji, jakie udało się we mnie wzbudzić Marsjaninowi, jest to, że Matt Damon z wiekiem robi się coraz ładniejszy. Ale chyba byłoby to trochę niesprawiedliwe. Bo nie tylko Matt Damon jest tu ładny. Cały film jest „ładny” i bardzo ładnie zrobiony. Tyle tylko, że poza tym niewiele więcej z niego wynika.

Marsjanin nie jest filmem specjalnie refleksyjnym… i w tym sensie zmarnowano tutaj dosyć spory potencjał, jaki niosła ze sobą opowiadana historia. I trochę chyba ugodzono w wiarygodność, bo jak na kogoś, kto właśnie znalazł się w wyjątkowo ekstremalnej sytuacji, główny bohater przeżywa zaskakująco mało (czyt. praktycznie żadnych) emocji pokroju strachu, zagubienia czy choćby nawet początkowego szoku. Jest to natomiast film naprawdę nieźle zrobiony… tyle tylko, że na wskroś amerykański i chwilami to naprawdę razi, zaniżając ogólną ocenę całej produkcji i przyćmiewając jej (szczątkową, bo szczątkową, ale jednak) wymowę.

Amerykańskie kino to bardzo dziwny twór. Z jednej strony w jakiś sposób narzuca standardy całej reszcie świata… ale z drugiej, na tle całej reszty bardzo się wyróżnia czymś niezwykle charakterystycznym i często niezwykle irytującym. Cały ten patos, bohaterstwo, gloryfikacja indywidualizmu… i to aroganckie przekonanie, że życie jednego amerykańskiego żołnierza (tudzież astronauty) jest warte więcej, niż życie dwudziestu czy może nawet stu osób mających to nieszczęście nie być obywatelami najwspanialszego państwa na świecie. Bardzo rzadko udaje się Amerykanom zrobić film pozbawiony tego trochę komicznego w oczach reszty świata nadęcia. I tym razem też się nie udało. A w konsekwencji Matt Damon kolejny raz stał się ucieleśnieniem idei, że dla „swojego” Ameryka nie szczędzi żadnych pieniędzy i żadnych wysiłków.

matt damon

Jedną z największych wad Marsjanina jest więc cały ten patos… Pytanie tylko, czy za wadę można uznać coś, co jest tak głęboko wpisane w definicję amerykańskiego kina. Drugą dosyć poważną wadą jest to, jak ostatecznie płytko i powierzchownie cała opowieść została potraktowana. Można było zrobić z tej historii coś, co będzie dogłębnie poruszać, może inspirować, może przed czymś przestrzegać. A koniec końców Marsjanin okazał się być po prostu perfekcyjnie zaprojektowanym produktem. Kiedy trzeba – bawi. Kiedy trzeba – wzrusza. Tu i ówdzie wywołuje nawet trochę napięcia. Ale równocześnie bardzo się stara nie wychodzić poza ramę tych prostych emocji i prostej rozrywki. Tyle tylko, że tutaj też pojawia się pytanie, na ile to właściwie jest wada… W końcu kino w swoich założeniach miało być prostą rozrywką, miało bawić, wzruszać i zabierać widza w lepszy, ciekawszy świat. Miało na tacy podawać zachwyt i niczego od widza nie wymagać. Taplanie się w brudzie i rozdrapywanie ran przyszło dopiero później, a i do dziś nie wszyscy chyba oswoili się z takim wynalazkiem jak kino, które coś ważnego chce powiedzieć. Najwyraźniej Amerykanie po prostu lubią trzymać się tradycji…

Wracając jednak do Marsjanina… poza faktem, że jest to film do bólu amerykański, ma też sporo zalet. Matt Damon z rolą astronauty pozostawionego samemu sobie na obcej planecie radzi sobie naprawdę dobrze, przynajmniej w tych momentach, kiedy rzeczywiście ma okazję coś pokazać, a nie tylko kręci się po bazie, jak gdyby wcale nie był skazany na prawie pewną śmierć.

Solidną robotę wykonali też scenografowie. I to zarówno jeśli chodzi o powierzchnię Czerwonej Planety, jak i pięknie wykonane wnętrze statku kosmicznego.

Dobrym pomysłem było sięgnięcie po skoczną muzykę z lat osiemdziesiątych, taki kontrastowy akcent był bardzo potrzebny, rozładowywał napięcie i TROCHĘ łagodził patos… Na pochwałę zasługuje też humor, oczywiście zdecydowanie na plus wypadają nawiązania do Tolkiena – swoją drogą, środowisko naukowe mogłoby być bardziej kreatywne w nazywaniu wynalazków, odkrytych ciał niebieskich czy misji kosmicznych… świat od razu byłby ciekawszym miejscem. Wierzcie lub nie, od razu jestem trochę szczęśliwsza, kiedy codziennie przejeżdżam obok hurtowni torebek Arwena. Albo kiedy mijam samochód firmy transportowej Sauron (oba przypadki autentyczne!)… Chociaż oczywiście wolałabym, żeby pod tak dostojnymi mianami kryły się wielkie rzeczy i wielkie odkrycia, a nie zakurzona ciężarówka.

Bardziej dyskusyjna jest już jednak kwestia tego, na ile solidnie twórcy filmu, a przed nimi autor książki, podeszli do praw fizyki i warunków panujących na Marsie. Internet wprost huczy od wypowiedzi mniej lub bardziej wiarygodnych specjalistów wytykających filmowi błędy i chwalących wiarygodne elementy scenariusza. W ogólnym rozrachunku wygląda na to, że twórcy Marsjanina postanowili być niekonsekwentni – i podczas gdy spora część elementów rzeczywiście bardzo skrupulatnie trzyma się tego, co wiemy o świecie i prawach fizyki, inne potraktowano już z wyjątkową nonszalancją i trochę chyba na zasadzie machnięcia ręką. Potrzebujemy takiego efektu w scenariuszu. Nieważne, że to się w ogóle nie trzyma kupy.

Balansowanie między science a fiction nigdy oczywiście nie jest łatwe i wymaga pewnych arbitralnych decyzji. Ale w przypadku Marsjanina wszystko zaczyna się i bazuje na wyjątkowo arbitralnej decyzji. Cała ta wielka, brzemienna w skutkach burza piaskowa w rzeczywistości nijak nie zmusiłaby załogi do przerwania misji, bo w rozrzedzonej atmosferze Marsa nie byłaby w stanie przewrócić czegoś tak ciężkiego jak statek kosmiczny. A nawet nim porządnie zachwiać. Nie jest to wcale koniec niedociągnięć i logicznych sprzeczności… Ale nie da się ukryć, że w oczach laików, którym nie chce się czepiać szczegółów, Marsjanin jest filmem wyjątkowo realistycznym. Do tego stopnia, że zdarzają się ludzie pytający czy i kiedy takie wydarzenia miały miejsce.

Podsumowując – jeśli przymknie się oko na patos, Marsjanina ogląda się naprawdę przyjemnie. To film pod wieloma względami zrobiony po prostu… ładnie. Matt Damon też wypada w swojej roli całkiem dobrze, chociaż mam wrażenie, że gdyby tylko scenariusz mu na to pozwolił, mógłby pokazać znacznie więcej. Dobry film z dobrą rolą, ale moim zdaniem na Oscara to jednak za mało.

Jeśli macie inne odczucia i waszym zdaniem Marsjanin i Damon powinni otrzymać w tym roku najbardziej prestiżowe statuetki, nie zapomnijcie zagłosować w Oscarowej Sondzie:

Przeczytaj także:

2 komentarze

~zbg 23 lutego 2016 - 12:50

Oglądając ten film, mimo tego, że uważam iż jest niezły i da się go obejrzeć bez udręki, miałem jednocześnie uczucie, którego nie lubię. Przekonanie, że wszystko będzie tak jak być musi. Damon zrobił swoje, ale ten film nie wzbudza emocji. Parę scen śmiesznych, parę powiedzmy wzbudzających zaciekawienie, ale mimo to nic więcej.

Mila 23 lutego 2016 - 14:46

Dokładnie! Mam cichą i trochę sadystyczną nadzieję, że przy następnym ratowaniu Matta Damona kino nas jednak zaskoczy i coś w ostatniej chwili pójdzie nie tak 😉

Komentarze zostały wyłączone.