W ramach cyklu, który roboczo nazwałam sobie #WiwisekcjaNaWiedźminie i w którym zestawiam netflixowy serial z książkami Andrzeja Sapkowskiego, przyszedł czas na zmierzenie się z drugim odcinkiem. A jest się z czym mierzyć, bo odcinek pod tytułem Czetry marki wprowadza nam kolejne dwie z najważniejszych postaci, zarysowuje krwawą historię stosunków między ludźmi i elfami, próbuje nam pokazać, jak w wiedźmińskim świecie działa magia… i robi przy tym całkiem sporo bałaganu. Przyjrzyjmy się, na ile jest wierny książkom i co w nim działa, a co niekoniecznie. [Tekst w oczywisty sposób zawiera spoilery].
Cztery marki to odcinek, w którym wreszcie pojawiają się ukochane postaci wielu fanów wiedźmina – bard Jaskier i czarodziejka Yennefer. Wyruszymy tu na pierwszą wspólną przygodę Geralta i Jaskra, cofniemy się w czasie do młodości Yennefer, poznając jej korzenie i dowiadując się co nieco o kształceniu czarodziejek, wrócimy też do rozpoczętego w poprzednim odcinku wątku Ciri, która nadal ukrywa się przed szukającymi jej Nilfgaardczykami. Nie liczyłam dokładnie czasu ekranowego, ale mam wrażenie, że najwięcej miejsca poświęcamy w tym odcinku Yennefer – co z jednej strony jest ciekawe, ale z drugiej pociąga też za sobą nieubłagane konsekwencje dla ekranizowanego tu opowiadania Kraniec świata, które zostało chyba najbardziej okrojone i zubożone na tle wszystkich, po które sięgnął pierwszy sezon serialu Wiedźmin. W pierwszej kolejności rozprawmy się więc z tym, co zostało z historii o ludziach, elfach, diabłach i boginiach urodzaju.
Gdzie diabeł mówi dobranoc
Kraniec świata to chronologicznie pierwsza (a przynajmniej pierwsza opisana przez Sapkowskiego) wspólna przygoda Geralta i Jaskra. W pierwszym tomie opowiadań ze wstawek Głosu rozsądku dowiadujemy się, że bard i wiedźmin poznali się nieco wcześniej, na festynie, z którego Jaskier musiał uciekać po tym, jak skonsumował gorący acz bardzo krótki romans z dziewczęciem, które miało czterech rosłych i skorych do gniewu braci. W takich okolicznościach przykleił się do Geralta, szukając u niego ochrony, i razem ruszyli do Dol Blathanna, gdzie opowiadanie Kraniec świata wita nas próbą znalezienia wiedźminowi roboty i bujnymi fantazjami miejscowej ludności na temat nieistniejących potworów. I nietopyrzy. Serial też umieszcza Dolinę Kwiatów na początku wspólnej drogi przyjaciół, idzie nawet o krok dalej, bo wprost pokazuje nam, jak panowie się poznają – i nie, tutaj nie uwzględnia to miłosnych podbojów Jaskra.
Serialowa Dol Blathanna wizualnie mocno kojarzy mi się z obrazkami z wiedźmińskich gier. Co prawda wyobrażałam ją sobie nieco inaczej, jakoś bardziej płasko, za to z większą ilością dowodów na to, że jest to dolina obfitości… Ale biorąc pod uwagę, że cały wątek szczególnego charakteru Doliny Kwiatów z serialu wyleciał, może i ta obfitość do niczego nie była potrzebna. Wróćmy jednak do Jaskra, który w miejscowości o nazwie Posada (podobnie jak imię barda nietłumaczonej na angielski) próbuje zarobić trochę grosza, dając koncert w miejscowej karczmie. Miejscowi słuchacze ewidentnie nie mają ochoty docenić jego twórczości – ale zdecydowanie docenią ją czytelnicy Sapkowskiego, bo w tej niespecjalnie urodziwej piosence przewijają się motywy i problemy, o których okoliczna ludność w książce opowiadała wiedźminowi, gdy ten szukał zatrudnienia. Obrzucony czym popadnie Jaskier zwraca uwagę na siedzącego w kącie Geralta, który niewzruszony nijak nie zwraca uwagi ani na niego, ani na jego występ. Zagaduje więc, prosząc o recenzję piosenki – i tu dostajemy kolejne mrugnięcie okiem do fanów książki, kiedy to Geralt orzeka, że żadne z potworów wymienionych w piosence (czy w wersji książkowej w narzekaniach miejscowej ludności) tak naprawdę nie istnieją.
Rozpoznany przez barda słynny Geralt z Rivii dostaje od bliżej nam nieznanego człowieka zlecenie na kradnącego zboże diaboła – a mina wiedźmina mówi wszystko na temat jego wiary w istnienie diabłów i sensowność zlecenia. Ale że płatność następuje z góry, w Geralcie najwyraźniej odzywa się pragmatyzm. Serial znacząco tutaj przyspiesza w stosunku do książki – pomija dość rozwlekłe, ale i humorystyczne rozmowy wiedźmina z miejscową starszyzną, a także jakikolwiek zarys relacji ludności z diabołem. A w książce jest to relacja dość skomplikowana, bo diaboł nie tylko kradnie zboże i jedzenie, ale równocześnie też pomaga w uprawie roli, od czasu do czasu jeszcze umilając sobie czas niewybrednymi psikusami. Mieszkańcy chcieliby się więc dowiedzieć, o co mu właściwie chodzi, i w ostateczności wygnać z okolicy, brońcie bogowie – nie zabijać. W serialu nic jednak nie wiemy o naprzykrzającym się stworze, a i cała sprawa jest prostsza – Geralt słyszy, że zleceniodawca ma problem z kradnącym diabołem, i idzie rozwiązać problem z kradnącym diabołem. I możemy się tylko zastanawiać, czy zamierza do tego użyć miecza.
W poszukiwaniu tematu na balladę Jaskier przykleja się do wiedźmina i dostajemy tutaj dość wyraźny cytat ze Shreka – zresztą cała początkowa relacja Geralta i Jaskra jest jak relacja Shreka z Osłem, pełna irytacji, gadulstwa jednej strony, mrukliwości drugiej… i nawet pojawia się rozmowa o cebuli, która co prawda w Wiedźminie nie ma warstw jak ogry, ale i tak wyraźnie wybrzmiewa. Zaczynam myśleć, że miejsce typowych dla Sapkowskiego przeróbek tradycyjnych baśni, nad których brakiem ubolewałam w poprzednim tekście, mają w serialu zająć wcale nie takie rzadkie odniesienia do współczesnych filmów i seriali…
Udając się w kierunku miejsca bytowania diaboła, Geralt i Jaskier prowadzą rozmowę, która wyraźnie pokazuje nam upływ czasu względem poprzedniego odcinka i konsekwencje jego wydarzeń. Geralt zdążył już zasłynąć w powszechnej świadomości jako Rzeźnik z Blaviken, Jaskier proponuje więc, że kilkoma zgrabnymi balladami wyprostuje mu reputację i zadba o PR. Podczas tego krótkiego spaceru dostajemy wspaniałe humorystyczne kąski – od warknięcia „Nie dotykaj Płotki!” po rewelacyjny metakomentarz, w którym Jaskier łapie się na tym, że znowu podaje nam w dialogach ekspozycję o Dol Blathanna, krainie, która kiedyś należała do elfów, ale potem przejęli ją ludzie. Biorąc pod uwagę to, ile tłumaczenia świata przedstawionego w dialogach na potrzeby odbiorcy występuje zarówno w serialu, jak i u Sapkowskiego, taka samoświadoma refleksja to złoto.
Panowie w końcu na polu natykają się na diaboła zwanego też silvanem – który niby z grubsza zgadza się z książkowym opisem (choć nosi łachmany i nie wiemy, czy jest pod nimi pokryty rudym futrem)… ale jest też niespecjalnie urodziwy i trochę zajeżdża średnio udanymi potworami ze starych filmów fantasy. Kontakty naszych bohaterów z diabołem o imieniu Torque też zostają w serialu mocno ograniczone i tracimy całkiem sporo książkowych smaczków – nie mówiąc już o bliższym poznaniu tej postaci czy zrozumieniu całej sytuacji. Nie dowiemy się więc, że miejscowi próbowali składać mu ofiary ani dlaczego właściwie próbowali go przepędzić metalowymi kulkami. Torque nie zaproponuje Geraltowi ani nieuczciwego wyścigu, ani gry w zagadki niczym tolkienowski Gollum. Intelektem diaboł zabłyśnie praktycznie tylko dzięki rzuceniu niewybrednego żartu o tym, kogo musiała chędożyć matka wiedźmina, by mieć tak białowłose dziecko. Serial pozbawia nas więc całej powoli nawiązującej się relacji bohaterów z diabołem, która w książce kończy się jakąś formą przyjaźni i wspólnym wyjazdem z Dol Blathanna. Tutaj dostajemy jedynie diaboła, który rzuca się na Geralta i szamocze się z nim aż do momentu, kiedy nadjeżdżają elfy i ogłuszają wiedźmina…
Nasi bohaterowie budzą się związani, nie jak ci książkowi, w pobliskim lesie, ale w górach, w elfim „pałacu”, który w rzeczywistości jest kompleksem wykutych w skale jam – nie ocieka złotem, a raczej przypomina wkomponowane w skałę starożytne wioski z Bliskiego Wschodu. To z jednej strony pozwala nam skonfrontować ludzkie wyobrażenia o elfich bogactwach z dość bolesną rzeczywistością – ale z drugiej trochę nie ma sensu w kontekście elfów, które w górach się ukrywają i chyba nie powinny ryzykować wtajemniczania kogokolwiek w swoje miejsce pobytu. Zwłaszcza, jeśli za chwilę jeszcze dadzą się przekonać, by wiedźmina i Jaskra puścić wolno. Same elfy też niekoniecznie robią wrażenie – już nawet nie dlatego, że nijak nie przypominają dostojnych tolkienowskich elfów, bo może i wcale nie powinny ich przypominać… Ale wydają się dość mało autentyczne, raczej poprzebierane w ciuchy stylizowane na obdarte, niespecjalnie wyglądają też na głodne i chore. Zresztą cała scena rozgrywająca się w „elfim pałacu” mocno zajeżdża teatrem telewizji i w tym przypadku to nie jest komplement.
Brakuje tutaj nie tylko autentyczności, ale też wszystkich tych drobnych szczegółów, które w książce budowały całą mocną wymowę tej sceny. Bo dla mnie największa siła tego opowiadania wcale nie leży w kłótniach Geralta z Filavandrelem, przy okazji których panowie filozofują o ludziach niosących zniszczenie, zgubnej dumie elfów, podchwytliwej asymilacji i godnym umieraniu z bronią w ręku – ale raczej w drobnych szczegółach, które dzieją się gdzieś w tle. W wygłodniałych elfach, które rzucają się na surową marchewkę. W rozmowie o marniejących sadzonkach rzepy. W diabole, który podpowiada elfom, że z rzepaku robi się olej. Nic z tego nie przedostało się do serialu, nawet sam fakt, że Torque kradnie plony, by pomagać wygnanym w góry i głodującym elfom, musi zostać przez Geralta otwarcie podany w dialogu, bo widz tak naprawdę nie ma w czym tego zobaczyć. Wszystko zostaje sprowadzone do prania Geralta po pysku, mocno okrojonych i średnio przekonujących pyskówek, i zbolałych min Jaskra, który nie wiadomo, czy rozpacza po rozbitej lutni, czy jednak nagle doznaje olśnienia i zaczyna rozumieć tragizm sytuacji i wszystkie zbrodnie popełnione przez ludzkość.
Ostatecznie okazuje się, że w krytycznej sytuacji Filavandrel zmienia zdanie i zamiast pozabijać świadków, puszcza ich wolno. Tutaj znów wypada cały spory wątek wioskowej wieszczki i interwencji dbającej o Dolinę Kwiatów Pani Pól, przed którą elfy czują respekt. Być może twórcom zależało na tym, żeby Filavandrel sam podjął tę decyzję i dokonał aktu łaski we własnym sumieniu… Co może i na papierze miało jakiś sens. Ale w praktyce traci to ciężar, zwłaszcza, kiedy wszystko to rozgrywa się poza kadrem, a my po prostu przeskakujemy do sceny, kiedy Geralt i Jaskier cali, zdrowi i z nową lutnią wyjeżdżają z Dol Blathanna, opowiadając sobie nawzajem, że zostali uwolnieni i że Geralt wspomógł elfi budżet zainkasowaną na początku nagrodą od mieszkańców Posady.
Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że Kraniec świata to najbardziej skrzywdzone przez serial opowiadanie, które straciło tu właściwie wszystko, co stanowiło o jego sile i wyjątkowości. To oczywiste, że pewne rzeczy, na czele z diabłem, który mówi dobranoc, są nieprzetłumaczalne – ale w tym odcinku nie zawiniła nieprzetłumaczalność, tylko nadmierne cięcia. Jaskier stracił możliwość pokazania, że oprócz bycia akcentem komediowym, ma też swoją nieco poważniejszą stronę. Wiedźmiński świat stracił zapewniającą urodzaj Polną Pannę i cały wątek wioskowych wieszczek i ich pełnej ludowych mądrości księgi – a razem z tym doskonałe żarty z chutliwości wiedźmaków. Diaboł Torque stracił jakikolwiek charakter, elfy większość dobrze sformułowanych argumentów… I gdzieś w tym wszystkim uleciał cały klimat, a całość została potraktowana bardzo powierzchownie. Tak naprawdę jedynym pocieszeniem po całym tym wątku jest dla mnie Jaskier, który z miejsca skradł moje serce – i jego zaimprowizowana na poczekaniu niesamowicie chwytliwa piosenka, którą wszyscy będziemy nucić jeszcze przez długie miesiące. I w której nawet znalazło się miejsce na cytaty z memów. Pytanie tylko, czy to jest w stanie zrekompensować to, co się stało z opowiadaniem Kraniec świata…
Chaos, magia i węgorze
Zostawmy jednak nieszczęsny Kraniec świata i przyjrzyjmy się bliżej wątkowi, od którego zaczyna się drugi odcinek Wiedźmina i któremu poświęca najwięcej miejsca – historii pochodzenia Yennefer i tego, jak została czarodziejką. Tutaj twórcy serialu mają właściwie wolną rękę – książki Sapkowskiego nie odnoszą się wprost do tego okresu życia bohaterki, a wszystko, co o nim wiemy, wiemy z pojedynczych, rzuconych tu i ówdzie uwag i sugestii. Punktami oparcia są tutaj dla scenarzystów znani z książek bohaterowie, miejsca i to, co Sapkowski ma do powiedzenia o zasadach działania magii w wiedźmińskim świecie – wszystko, co dostajemy pomiędzy, jest mniej lub bardziej udaną inwencją twórczą scenarzystów. Zobaczmy, co z tego wyszło…
Yennefer po raz pierwszy poznajemy jako wioskowe popychadło – gnębioną przez miejscowych, pogardzaną przez (przybranego) ojca dziewczynę z pokaźnym garbem, krzywą szczęką i wadą wymowy. To z grubsza zgadzałoby się z informacjami, jakie przemycają nam na jej temat książki – wiedźmin po latach dostrzegał w niej przeszłość garbuski, której wygląd magicznie poprawiono, w pewnych miejscach sagi dostajemy też informację o tym, że ojciec był dla niej i jej matki okrutny, choć tutaj serial trochę przekręca powód tego okrucieństwa i pochodzenie dziewczyny. Jak dowiemy się w dalszej części odcinka, Yennefer ma w sobie elfią krew – w serialu po biologicznym ojcu, który zginął podczas Wielkiej Czystki, a w książkach po matce półelfce, której „skażoną krew” ojciec Yen winił za to, że jego dzieci rodzą się jako „potwory”.
Zaatakowana przez dwójkę wioskowych mend Yennefer niespodziewanie ujawnia swoje zdolności magiczne i niechcący teleportuje się na wyspę Thanned, na której znajduje się akademia dla czarodziejek – a konkretnie do Wieży Mewy. Tutaj dzieją się dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, poznajemy czarodzieja Istredda – którego w książkach mamy okazję spotkać w opowiadaniu Okruch lodu, w którym Geralt odkrywa, że Yennefer od lat ma z czarodziejem bliską relację i że odkąd poznała wiedźmina, nie umie wybrać między dwoma mężczyznami. Istredd w książkach pojawia się właściwie tylko w roli obiektu zazdrości dla Geralta, dobrze więc, że serial daje nam szansę poznać go nieco bliżej i pokazać nam pierwszą ważną relację Yen, kogoś, kto jest dla niej oparciem w jej początkach drogi do stania się czarodziejką i zdaje się ją akceptować nawet w tej jeszcze niepoprawionej magicznie wersji. Co prawda pewnym cieniem na tę relację kładzie się później fakt, że oboje manipulują sobą na prośbę swoich nauczycieli – i ten motyw pojawia się chyba tylko po to, żeby podkreślić wewnętrzną politykę i dwulicowość czarodziejów…
Druga rzecz, jaka dzieje się w Wieży Mewy to… zignorowanie kontekstu, w jakim wieża pojawia się w książkach. Książkowa Tor Lara to miejsce bardzo niedostępne – dużo bardziej, niż próbuje to zasugerować serialowa rektorka Aretuzy. To miejsce niedostępne nawet dla magów (a co dopiero mówić o początkujących adeptkach magii), a na wstęp do wieży trzeba mieć specjalne zezwolenie Kapituły Czarodziejów. Wszystko dlatego, że na szczycie starej wieży znajduje się bardzo silny, mocno spaczony i niebezpieczny portal, który utrudnia teleportację w całej okolicy i którego badanie skończyło się sporą liczbą ofiar – dlatego też zdecydowano o jego zablokowaniu i zakazaniu wstępu do wieży. Serial chyba postanowił to zignorować. Bo o ile jeszcze jakoś dałoby się uzasadnić obecność Istredda w wieży, skoro w książkach czarodziej zajmuje się badaniem ruin, i nawet jakoś ewentualnie dałoby się podciągnąć teleportowanie się tam Yen pod późniejsze książkowe wyczyny Ciri, to już fakt, że Istredd otwiera tam portal za portalem, a rektorka prowadzi w wieży lekcje dla dziewcząt, z punktu widzenia książki byłby cokolwiek nielogiczny. Ale nie czepiajmy się szczegółów.
Odkrywszy obecność Yen w wieży, Istredd otwiera nienamierzalny portal i odsyła ją z powrotem do domu, zachowując się trochę, jakby chciał ją przed czymś uchronić. Co w kontekście późniejszych scen z węgorzami może i nie jest zupełnie pozbawione sensu. Rektorka Aretuzy odnajduje jednak dziewczynę na wsi i odkupuje ją od ojca za oszałamiającą sumę czterech marek – oszałamiającą zwłaszcza przy założeniu, że świnia kosztuje marek dziesięć. Tak oto zdruzgotana Yennefer trafia do akademii dla czarodziejek, do której zazwyczaj rekrutują się dziewczyny z możnych rodów i gdzie zaczyna swoją karierę od próby samobójczej i ciągłych niepowodzeń – a mimo tego rektorka Tissaia de Vries zdaje się dostrzegać w niej potencjał. Czyżby serial próbował nam tu kreować Yen na jakiegoś Wybrańca Losu?
W Aretuzie (pobieżnie) poznajemy kilka innych czarodziejek, m.in. Sabrinę i Fringillę (której casting wzbudza zaskakująco duże emocje – zwłaszcza jak na to, że ja jej z książek prawie nie pamiętam… choć przyznaję, że nie licząc opowiadań, które powtarzam regularnie, sagę czytałam raz w życiu i dopiero teraz ją sobie drugi raz odświeżam). Od całkiem wiernie sportretowanej sztywnej i pedantycznej Tissai dowiadujemy się co nieco o tym, jak działa magia, zwana także Chaosem – a magia u Sapkowskiego to nie proste „coś z niczego”. Czarodzieje do rzucania zaklęć muszą skądś czerpać energię i pobierają ją przede wszystkim z czterech żywiołów, a serial zdaje się chyba sugerować, że mogą ją czerpać także z własnych emocji – co w sumie zgadzałoby się ze spontanicznymi zdolnościami Pavetty i Ciri, oraz z momentami, w których serialowa Yen przejawia największą moc.
Serialowa nauka w Aretuzie przypomina bardziej próby niż lekcje – a przynajmniej te momenty, w których obserwujemy adeptki, mają raczej sprawdzać umiejętności kontrolowania mocy, niż to trenować. Yennefer początkowo zupełnie to nie idzie – widać jednak jej ogromną ambicję i potrzebę udowodnienia, że do czegoś się nadaje, że w czymś może być dobra. Jest tak zdeterminowana, że gotowa jest okłamywać swoją nauczycielkę – która w odpowiedzi jednym celnym zdaniem podsumowuje ją jako dość paskudną osobę i ujawnia najskrytsze lęki Yen, że nikt by jej nie pokochał, nawet gdyby była pięknością. A te lęki nie pozostają bez wpływu na całą relację Yen z Geraltem, tak w książkach, jak i w serialu. Ostatecznie Yen dowodzi swojej mocy, kiedy napędzana mieszaniną frustracji i zazdrości atakuje najzdolniejszą koleżankę. Choć nie wykonała zadania i nie udało jej się uwięzić błyskawicy w butelce, wygląda na to, że wchłonęła energię pioruna w samą siebie, by za chwilę dać jej upust, prawie zabijając Sabrinę. I to chyba ratuje jej życie i karierę, chroniąc ją przed wyjątkowo śliskim losem… i kuriozalnymi pomysłami scenarzystów.
Nie będę ukrywać – końcowe sceny wątku Yennefer w tym odcinku są dziwne. I nie mają wiele wspólnego z książkami. Okazuje się, że dla tych dziewcząt, którym ostatecznie nie uda się zostać czarodziejkami, Sapkowski jest dużo bardziej łaskawy niż scenarzyści serialu. W jego zamyśle takie adeptki zostają przez Aretuzę przekierowane ku karierze prawniczek, bo akademia dba o swoje uczennice – nawet te, które nie w pełni spełnią jej oczekiwania. Tymczasem serial zdaje się sugerować coś przeciwnego. Dziewczęta, które nie przejdą pomyślnie swoich prób i nie udowodnią, że są w stanie kontrolować swoją moc, zostają… zamienione w węgorze. I (na ile jestem w stanie to ogarnąć rozumem) wykorzystane jako źródło energii – z którego prawdopodobnie czerpią potem czarodziejki z Aretuzy. Tudzież służą jako „przekaźnik”, jak nazywa je Yennefer. Czyżby więc serial sugerował nam, że pioruny, które (także w książkach) dość ochoczo i obficie uderzają w Tor Larę, są zbierane przez byłe adeptki zamienione w elektryczne węgorze i przetwarzane w energię magiczną? Cały ten wątek w pierwszym odruchu wydaje się mocno niejasny, w drugim zaś – zdecydowanie niedostatecznie rozpisany. Nie mówiąc już o tym, że jest po prostu kuriozalny. Serial próbuje nam ten zabieg uzasadniać jakimś rodzajem troski – zarówno o te dziewczęta, jak i o ich otoczenie. Mówi nam się, że moc, nad którą czarodziejka nie potrafi zapanować, staje się śmiertelnie niebezpieczna, tak dla niej samej, jak i dla reszty świata. I że tak naprawdę zamiana niedoszłych czarodziejek w węgorze jest czymś dobrym. Owszem, Sapkowski również sugeruje, że nieokiełznana moc jest niebezpieczna, ale jakoś chyba nie próbował przerabiać obdarzonych nią osób na magiczne agregaty.
Zostawmy jednak to rozwiązanie, bo mam do niego więcej pytań niż odpowiedzi… Wróćmy za to na chwilę do wątku, który spaja cały odcinek – bo tak naprawdę motywem przewodnim są w tym odcinku elfy i skomplikowana historia ich stosunków z ludźmi. W wątku Geralta dostaliśmy bezpośrednie spotkanie z elfami, w wątku Yennefer dowiadujemy się zaś, że to elfy były pierwszymi istotami zajmującymi się magią, że nauczyły ludzi się nią posługiwać… a potem zostały wymordowane, bo ludzie chcieli mieć tę nowo odkrytą moc dla siebie.
Polowanie na księżniczkę
Trzecia linia czasowa tego odcinka zabiera nas z powrotem do Ciri, która uciekła z płonącej Cintry i chowa się po lasach, cały czas tropiona przez Nilfgaardczyków. Tutaj też wyraźnie przewija się temat elfów – między innymi w osobie chłopaczka, którego Ciri spotyka w lesie i który pomaga jej przetrwać. Chłopak też zdaje się być uciekinierem z Cintry – i zważywszy na to, że uczy Ciri jeść pieczone szczury, przy okazji chyba bardzo zasymilowanym (albo zdesperowanym) elfem, który zrezygnował z wegetarianizmu. Przez jakiś czas ukrywają się w lesie razem, on pomaga jej się wyżywić, ona oddaje mu rękawiczkę, by mógł się ogrzać. Wkrótce natykają się na obóz uchodźców z Cintry – księżniczka postawia do nich dołączyć, ale jej towarzysz ucieka.
Szybko dowiadujemy się, dlaczego – bo nastroje w obozie są wybitnie antyelfie. Dzięki swojemu drogiemu płaszczowi Ciri zostaje wzięta za szlachciankę i przygarnięta przez rodzinę możnych. Przedstawia się jako Fiona – zresztą częściowo zgodnie z prawdą, bo jej pełna lista imion to według książki Cirilla Fiona Elen Rhiannon. W towarzystwie szlachty Ciri ma okazję skonfrontować się ze skutkami wojny, ale i ogromną niechęcią do swojej babki, królowej Calanthe, którą jej nowi towarzysze obwiniają za wojnę i śmierć swoich bliskich. Przynajmniej w tych momentach, w których nie obwiniają za to wszystko elfów i nie chwalą się naszyjnikami zrobionymi z elfich uszu. W tym kontekście znów słyszymy imię Filavandrela – okazuje się, że zgodnie z tym, co przepowiadał mu Geralt lata wcześniej, elfi król zszedł z gór i poprowadził swoich ludzi na Cintrę. Teraz, kiedy Cintra padła pod atakiem Nilfgaardu, elfy znów są na celowniku jako te, które jakoby miały przepuścić Nilfgaardczyków przez góry.
Ciri w obozie zyskuje chwilę wytchnienia, ciepłą strawę, nowe buty i pryczę do spania… Ale jednocześnie chyba traci część dziecięcych złudzeń na temat świata, ludzi w ogólności, swojej klasy społecznej w szczególności, a nawet na temat własnej babki. Dziewczyna nasłucha się krytycznych ocen cintryjskiej polityki, ale i napatrzy na pogardę, z jaką napotkana przez nią szlachta odnosi się do swoich sług – i jak w krytycznej chwili słudzy gotowi są brutalnie odpowiedzieć za wszystkie swoje krzywdy.
W rozmowie ze szlachcianką Ciri pyta, czy kobieta nie zna może Geralta z Rivii – i przy okazji dobitnie pokazuje, że tak naprawdę sama nie wie, kogo szuka. Wiecie co… ja naprawdę rozumiem, że ze względu na przesunięcie wydarzeń w czasie i postarzenie Ciri, upchnięcie teraz Geralta w Brokilonie nie miałoby sensu… Ale fakt, że nie znalazło się w serialu miejsce na żadne spotkanie tych dwojga i nawiązanie przez nich jakiejś realnej więzi przed Rzezią Cintry, uważam za karygodny. Bo w efekcie Ciri błąka się po okolicy, szukając faceta, którego w życiu na oczy nie widziała, i powtarzając, że on jest jej przeznaczeniem. I to jest po prostu dziwaczne. A serial zdecydowanie zrobiłby lepiej, gdyby mi o tym nieustannie nie przypominał.
Schronienie w obozie szybko okazuje się dla Ciri pułapką – bo wkrótce na uchodźców napada Nilfgaard, mordując niedobitki Cintryjczyków i szukając księżniczki. Dziewczynie znów z pomocą przychodzi poznany na początku odcinka elf – i razem uciekają do lasu.
Wyraźnie widać, że motywem przewodnim tego odcinka są elfy i ich niełatwe losy po pojawieniu się ludzi na Kontynencie. Widzimy elfy wygnane ze swoich ziem, głodujące i pogardliwie złorzeczące ludziom. Widzimy ludzi chwalących się tym, że mordują elfy. Słuchamy historii o elfich dokonaniach, ale i o tym, jak schodzą z gór napadać na ludzkie osady. Patrzymy wreszcie i na elfy zdolne okazać miłosierdzie czy nieść bezinteresowną pomoc. Ofiary, oprawcy, dobrodzieje – wszystkie te cechy są w stanie metaforycznie zamknąć się w jednej postaci Filavandrela, ale i opisać całą rasę i jej miejsce w historii Kontynentu.
Chociaż nie zostawiam suchej nitki na tym, jak zostało przeniesione na ekran opowiadanie Kraniec świata (i nie zamierzam się z tego wycofywać), to trzeba przyznać, że odcinek stara się jakoś przekazać wyciągnięte z niego treści. W gruncie rzeczy nie jest to także zły odcinek – choć i nie jeden z najlepszych. Wątek Ciri rozwija się powoli, ale gładko, wątek Yennefer aż do nieszczęsnych węgorzy trzyma się naprawdę mocno, wątek wiedźmina daje nam rewelacyjnego Jaskra, parę fajnych żartów i fantastycznie chwytliwą piosenkę. Widać też, że serial powoli się rozkręca – a dokąd nas to zaprowadzi, opowiem wam już niebawem przy okazji następnego odcinka.