Szalone, złe i martwe – popkultura vs potężne kobiety

by Mila

Na pewno znacie tę historię. Oto protagonistka serialu, książki czy filmu, ulubienica publiczności, której wszyscy kibicują, wraz z rozwojem fabuły odkrywa w sobie coraz większe moce i/lub zdobywa coraz więcej władzy… I kiedy już wydaje się, że na wyciągnięcie ręki ma wszystko, czego pragnęła, kiedy już jesteśmy pewni, że zaprowadzi sprawiedliwość, naprawi krzywdy i doprowadzi całą historię do happy endu… nagle naszej bohaterce coś przestawia się w głowie, schodzi na ciemną stronę mocy – i zamiast zbawieniem, staje się dla wszystkich wokół zagrożeniem, które natychmiast trzeba wyeliminować. Wiem, że ciśnie wam się teraz na usta jedno imię – ale Daenerys z Gry o Tron nie jest wyjątkiem. Popkultura uwielbia historie spektakularnych upadków potężnych kobiet – i to właśnie temu motywowi przyjrzymy się dzisiaj bliżej. [Tekst zawiera srogie spoilery do różnych produkcji, starszych i zupełnie świeżych, głównie z obszaru fantastyki i opowieści superbohaterskich, ale nie tylko – czytacie na własną odpowiedzialność!].

Popkultura kocha jednostki wyjątkowe, obdarzone niezwykłymi zdolnościami i potężnymi mocami – czy są to superbohaterowie, czarodzieje, jeźdźcy smoków, kosmiczni rycerze czy nadludzko inteligentni detektywi. Większość tego typu postaci, zwłaszcza na pierwszym planie, tradycyjnie stanowili raczej mężczyźni, ale i kobiety (ostatnio coraz częściej) są obecne w tym gronie. Problem w tym, że w przeciwieństwie do swoich męskich kolegów po fachu, którym po prostu wolno być niezwykłymi i potężnymi, bez żadnych ukrytych kosztów – kobiece postaci muszą za to zapłacić dodatkową cenę, swoisty „podatek od kobiecości”. Z jednej strony przyjmuje to postać „łagodzenia” i takiego kształtowania postaci, żeby mimo swoich ogromnych mocy czy władzy nie wydawała się aż tak potężna, jaka jest w rzeczywistości, i sprawiała wrażenie mniej „zagrażającej” dla otaczających ją męskich postaci (oraz widowni). To „upupianie” bohaterek osiąga się różnymi sposobami: ubierając (a w zasadzie rozbierając) je tak, by trudno było je traktować poważnie, albo podkreślając ich fizyczną słabość – podejrzanie dużo bohaterek ma zwyczaj mdleć w konsekwencji używania swoich mocy (prym wiedzie tutaj komiksowa i kreskówkowa Jean Grey z X-Menów i jej koleżanki z Marvela: Storm i Invisible Woman) albo wręcz czasowo zupełnie te moce tracić po jakimś szczególnym wysiłku (jak Jedenastka ze Stranger Things albo Yennefer z netflixowego Wiedźmina). Bohaterki „łagodzi” się też, wpychając je w trójkąty miłosne, żeby prawie całą ich uwagę pochłaniały relacje, czyniąc je biernymi i każąc zadawać pytania „to co teraz robimy?”, spychając do podrzędnych ról (Wonder Woman była w Justice Society of America sekretarką i zostawała w biurze, kiedy jej koledzy szli walczyć), regularnie pokazując je przy czynnościach typu gotowanie, sprzątanie, opieka nad dziećmi, żeby wydawały się bardziej „kobiece” i „udomowione”. Są to zresztą strategie używane nie tylko do „łagodzenia” bohaterek o niezwykłych mocach – w latach 80. w sitcomach i produkcjach obyczajowych podobnie obchodzono się z postaciami „zbyt niezależnych” jak na ówczesne standardy protagonistek (czyli na przykład takich, które mają czelność robić karierę i pracować poza domem), o czym pisze Susan Faludi w swojej książce Reakcja.

Wonder Woman wie, gdzie jej miejsce, kiedy mężczyźni idą na wojnę.

Ale jest też druga, mroczniejsza strona medalu. Bo nader często ceną, jaką kobiece postaci płacą za potęgę i władzę, okazuje się być szaleństwo, uwięzienie i/lub śmierć. Jeśli nie „upupiamy” potężnej bohaterki, to traktujemy ją jak ostrzeżenie dla innych: nie wychylaj się, bo źle skończysz. Jedna za drugą kolejne produkcje jak dawno już niesmaczny kotlet odgrzewają skojarzenie: potężna kobieta = abominacja i niebezpieczeństwo. Raz po raz jesteśmy karmieni historiami, w których kobietom nie można zaufać, że poradzą sobie ze swoimi mocami czy władzą, bo są zbyt kruche, słabe, niestabilne, emocjonalne – i w najlepszym przypadku należy je kontrolować, a w najgorszym być gotowym je zgładzić, kiedy wymkną się spod kontroli i staną się zagrożeniem dla wszystkich wokół. A możemy bezpiecznie stawiać pieniądze na to, że prędzej czy później się tym zagrożeniem staną – bo popkultura uwielbia bohaterki, którym od tej całej potęgi i władzy nagle odwala* i stają się niebezpieczne dla otoczenia. To taka współczesna i okraszona magicznymi mocami wersja starego jak świat, albo przynajmniej tak starego jak Lady Makbet, motywu, w którym ambitne, dążące do posiadania władzy i mocy kobiety pokazywane są jako pozbawione moralności i empatii, okrutne, dążące po trupach do celu (jak cała rzesza demonicznych szefowych z Mirandą z Diabeł ubiera się u Prady na czele) – i nierzadko kończą źle: jeśli nie szalone i martwe (jak Lady Makbet), to przynajmniej samotne i nieszczęśliwe.

Potężne i niebezpieczne

Kiedy mamy do czynienia z bohaterami o ogromnej mocy czy władzy, bardzo interesujące staje się pytanie o to, czy da się ich utrzymać w ryzach i jak się zabezpieczyć na ewentualność, gdyby nagle zwrócili się przeciwko zwykłym ludziom. W jakiś sposób wyrasta to z lęków przed tyranią i despotyzmem, a może nawet szerzej, przed gniewem bogów – bo jako ludzkość nauczyliśmy się już, że kiedy zbyt duża siła i władza skupione są w jednym ręku, stajemy się bezbronni i zdani na łaskę i niełaskę osoby dzierżącej władzę i na to, jakie ma intencje. Pytania o odpowiedzialność superbohaterów i ochronę cywili przed jednostkami o nadludzkich zdolnościach mogą być kanwą dla ciekawych opowieści – jak choćby w filmie Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów, gdzie próbowano podporządkować superherosów jurysdykcji ONZ, albo w serialu The Boys, gdzie (przynajmniej częściowo) supków trzymają w ryzach lajki, rankingi popularności, pieniądze i marketing. Próba podjęcia tego wątku pojawiła się też w Człowieku ze Stali, gdzie świat nagle poznał moce Supermana i zadał sobie pytanie, po czyjej on stoi stronie – i co się stanie, jeśli nie po naszej. O ile jednak we wszystkich tych historiach próby „zabezpieczenia się” przed superbohaterami i trzymania ich w ryzach przyjmują instytucjonalne formy jakiegoś rodzaju „umowy” i budowania współpracy w określonych ramach, a postaci mają prawo wyboru i przyjęcia warunków bądź nie – o tyle w przypadku kobiecych bohaterek nie zawsze jest już tak różowo i cywilizowanie. Kobiece postaci, które wydają się otoczeniu „zbyt” potężne i potencjalnie zagrażające, często doświadczają tej kontroli w sposób dosłowny, fizyczny i wbrew swojej woli. Nikt ich nie pyta, czy chcą się poddać jakimś ograniczeniom dla dobra otoczenia – po prostu z góry zakłada się, że są zbyt niebezpieczne i prewencyjnie trzeba im wszczepić chip, nałożyć bariery na ich umysły, zamknąć je w więzieniu.

jean
Kadr z filmu X-Men: Przeszłość, która nadejdzie, reż. Bryan Singer, 2014.a

Sporo na sumieniu ma w tej kwestii profesor Xavier z X-Menów – jako potężny telepata staje się też naczelnym „strażnikiem” umysłów bohaterek, którym nie można ufać, bo nie są w stanie zapanować nad swoimi ogromnymi mocami. I tak profesor Xavier prewencyjnie jeszcze w dzieciństwie nakłada ograniczające bariery na umysł potężnej telepatki Jean Grey, próbuje też kontrolować zdolny do swobodnego przekształcania rzeczywistości umysł Wandy Maximoff, gdy ta przechodzi załamanie nerwowe. Typ dosłownie włazi im do mózgów i zamiast nich decyduje, co mogą, a czego nie mogą zrobić, bo uważa, że wie lepiej. Biorąc pod uwagę, że obu tym bohaterkom ostatecznie rzeczywiście odwala, tracą nad sobą kontrolę, a ich potężne moce stają się realnym zagrożeniem dla reszty świata, w ramach tych konkretnych fabuł można by się doszukiwać jakiejś zasadności w działaniach Xaviera… Ale to nie zmienia faktu, że jest to ingerencja w cudzą wolność rozporządzania własnym ciałem i umysłem. Poza tym, dlaczego takie rzeczy wiecznie spotykają kobiety? W obu tych przypadkach wybrzmiewa bardzo charakterystyczny dla potężnych kobiecych postaci motyw – ich moce są niestabilne i zagrażające, zbyt silne, by bohaterki mogły sobie same z nimi poradzić (albo może to one są zbyt słabe, by tego dokonać), lub też wymykają się spod kontroli, kiedy górę nad bohaterkami biorą emocje. Mamy więc do czynienia z kobietami, które są jednocześnie potężne i słabe, zbyt potężne dla samych siebie – w związku z czym, oczywiście, trzeba je chronić przed nimi samymi, a także resztę świata przed ich nieokiełznaną mocą i złymi decyzjami. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, ten motyw ewidentnie wyrasta ze stereotypowych przekonań o kobiecej niestabilności emocjonalnej, z haniebnej tradycji diagnozowania u każdej niedostatecznie potulnej kobiety histerii, i z wciąż jeszcze pokutujących w niektórych dziedzinach przekonań, że jesteśmy zbyt słabe i zbyt niedojrzałe, żeby brać odpowiedzialność za własne decyzje i czyny – dlatego prewencyjnie trzeba na nas nakładać ograniczenia.

Poza tym, podejrzanie często te same cechy, które u męskich bohaterów są traktowane jak zalety i mają sprawiać, że ich podziwiamy, u postaci kobiecych nagle zyskują negatywne zabarwienie i bohaterka jest postrzegana jako zagrożenie. Profesor Xavier może sobie być potężnym telepatą, ale potężna telepatka Jean Grey? No nie, trzeba jej założyć rodzicielską kontrolę na mózg! Albo weźmy taką siostrę Sherlocka Holmesa z ostatniego sezonu kultowego serialu BBC. Cała trójka rodzeństwa Holmesów została pobłogosławiona niezwykłą, można by powiedzieć, nadludzką wręcz inteligencją – ale o ile Sherlock i Mycroft, nawet jeśli cokolwiek ekscentryczni i nieprzyjemni, są tymi bohaterami, których mamy lubić i szanować, a intelekt jest ich największą zaletą, o tyle w przypadku ich rodzonej siostry nadludzko błyskotliwy umysł staje się przekleństwem i zagrożeniem dla wszystkich wokół. Chłopaki mogą sobie biegać po Londynie i rozwiązywać zagadki kryminalne (albo po cichu kierować brytyjskim rządem) – Eurus zaś spędza większość życia zamknięta w czymś na kształt więzienia dla superzłoczyńców. Wszyscy troje mają, delikatnie mówiąc, problemy z empatią, przestrzeganiem zasad i manipulowaniem ludźmi (o Sherlocku mówi się nawet jako o socjopacie), wszyscy troje przewyższają geniuszem całe swoje otoczenie – ale tylko jej geniusz i jej problemy z empatią zostają uznane za tak niebezpieczne dla świata, by zamknąć ją w klatce… Eurus co prawda nigdy nie była postacią pozytywną i od początku widzimy ją jako zagrożenie, ale jest dość dobrą ilustracją tego, jak różnie traktowany jest podobny potencjał w bohaterach męskich i postaciach kobiecych.

Kadr z serialu Sherlock, 2017.

Motyw kontrolowania bohaterki, tym razem na szczęście przełamany i odwrócony, pojawia się także w filmie Kapitan Marvel. Protagonistka zaczyna swoją drogę wyposażona w specjalny chip, który ma blokować i ograniczać jej niezwykłe zdolności, na każdym kroku słyszy też od swojego mentora (i jednocześnie kontrolującego strażnika), że jest zbyt emocjonalna, że to ją zgubi i że powinna lepiej panować nad emocjami. Ostatecznie jednak udaje jej się wyrwać spod władzy innych, uwalnia swój pełen potencjał i potężne moce – i (jaka to miła odmiana!) wykorzystuje je do czynienia dobra i ochrony słabszych. To dość rzadki przypadek, kiedy moce skrajnie potężnej bohaterki (marketingowo pozycjonowanej jako najpotężniejsza w całym uniwersum), zamiast być traktowane z podejrzliwością, są ewidentnie celebrowane i z nadzieją ukazywane jako coś dobrego, co może się ludzkości przysłużyć. Co niestety nie staje się udziałem wielu jej koleżanek po fachu…

Szalone i mordercze

Wiele opowieści nie poprzestaje na tym, by jedynie sugerować, że moce bohaterki czy władza, jaką osiągnęła, są zbyt wielkie i potencjalnie niebezpieczne. Przecież naprawdę ciekawe będzie dopiero wtedy, kiedy wszystkie te obawy się spełnią. Musi nastąpić moment pęknięcia, załamania, w głowie bohaterki musi pstryknąć ten przełącznik z protagonistki na czarny charakter, a jej czyny muszą doprowadzić do punktu, za którym nie ma już odkupienia. Najprostszym uzasadnieniem tego pstryknięcia są silne emocje – a już zwłaszcza ból towarzyszący żałobie i traumie po utracie bliskich w dramatycznych okolicznościach.

To właśnie emocje i żałoba miały być odpowiedzialne za nagłą przemianę Daenerys Targaryen w finale Gry o Tron (chociaż ostatni sezon był scenariuszowo tak słaby, że naprawdę trudno to stwierdzić). Mieliśmy tam do czynienia z bohaterką, która u progu swojej drogi była ukazywana w pozycji słabości – bardzo młoda, niedoświadczona królewna żyjąca na wygnaniu, niemal zupełnie zależna najpierw od brata, potem męża. Stopniowo jednak dziewczyna wybijała się na niezależność, determinacją i sprytem zdobywała dla siebie coraz więcej władzy, dobrym sercem, sprawiedliwością i dbałością o słabszych zjednywała sobie popleczników i poparcie mas ludzkich, a na dodatek została matką trzech posłusznych jej smoków. Z sezonu na sezon stawała się coraz potężniejsza i zdobywała coraz więcej władzy – ale choć na każdym kroku przekonywała się, jak brudna potrafi być polityka i wojna, bardzo starała się postępować moralnie i sprawiedliwie. A widzowie pokochali tę jej historię emancypowania się i wzrastania. Równolegle jednak z drogą Daenerys do władzy działy się dwie rzeczy – z jednej strony, im wyższą pozycję zajmowała, tym częściej pojawiały się wśród jej otoczenia i doradców zaniepokojone pytania o to, czy aby na pewno powinna mieć taką władzę, bo co jeśli nagle okaże się tak okrutna, jak jej niesławny (i szalony) ojciec. Z drugiej strony, bohaterka doświadczała kolejnych strat na gruncie osobistym – utraciła męża, nienarodzone dziecko, dwa ze swoich smoków, swoją najbliższą powiernicę, a ostatecznie nawet swoją legitymację do objęcia tronu, kiedy okazało się, że jej nowy ukochany tak naprawdę jest jej sekretnym bratankiem i w zasadzie to jemu w pierwszej kolejności należy się władza nad Westeros. Wydawało się jednak, że Daenerys jakoś sobie z tym wszystkim radzi… Ale oto w momencie, w którym w zasadzie wygrała i zdobyła wszystko to, do czego dążyła – nagle coś w jej głowie przeskoczyło. Jak za pstryknięciem palców (albo biciem dzwonu) odrzuciła wszystkie swoje dotychczasowe deklaracje, by chronić niewinnych i słabych… I postanowiła spalić żywcem całe miasto i wszystkich jego mieszkańców. Dlaczego? Bo tak. Scenariusz tych odcinków nie jest tu zbyt pomocny, ale prawdopodobnie mamy założyć, że nagle odczuła ciężar wszystkiego tego, co ją spotkało, i pod wpływem emocji impulsywnie postanowiła wybrać drogę masowej morderczyni.

Kadr z serialu <em>Gra o Tron</em>, 2019.
Kadr z serialu Gra o Tron, 2019.

Żałoba staje się także punktem zwrotnym dla Willow z serialu Buffy: Postrach Wampirów, czarownicy, która zaczyna jako dosyć nieśmiała dziewczyna, ale wraz z rozwojem fabuły odkrywa w sobie nie tylko pewność siebie, ale i coraz większe magiczne moce. W miarę, jak Willow ma dostęp do coraz potężniejszej magii, stopniowo staje się coraz bardziej arogancka i nieodpowiedzialna w swoim korzystaniu z niej (co chyba tylko dowodzi, że totalnie potrzebowałaby interwencji profesora Xaviera, nie?). Ostatecznie bohaterka przechodzi na ciemną stronę mocy w momencie śmierci swojej ukochanej – to wtedy coś zupełnie w niej pęka i motywowana zemstą zaczyna zabijać, a ostatecznie jej ból i depresja nieomal kończą się zniszczeniem całego świata. Willow, jak wiele innych bohaterek w takiej sytuacji, obraca się przeciwko dawnym przyjaciołom, a oni, choć z bólem, muszą zacząć zadawać sobie pytanie: co, jeśli będziemy musieli ją zabić, żeby ją powstrzymać.

Popkultura ma naprawdę dziwne wyobrażenie o tym, jak obdarzone potężną mocą kobiety przeżywają żałobę… czego kolejnym doskonałym przykładem jest historia Wandy Maximoff, której poświęcę nieco więcej miejsca, bo jej przypadek szczególnie mnie bulwersuje.

Wanda, czarownica/mutantka zdolna kształtować rzeczywistość zgodnie z własną myślą, przechodzi drogę szaleństwa z żałoby co najmniej trzy razy. Wszystko zaczęło się w komiksach: Wanda, która po niezbyt heroicznych początkach z czasem ugruntowała sobie pozycję szanowanej bohaterki czyniącej dobro, w pewnym momencie traci swoje stworzone przy pomocy magii dzieci, a potem zostaje skonfrontowana z tym, że one w ogóle nie były prawdziwe – co popycha ją ku głębokiemu załamaniu nerwowemu i ku wejściu w tryb „kobiety, której w żałobie odwaliło”. Zrozpaczona Wanda postanawia zemścić się na swoich kolegach z superbohaterskiej drużyny, by oni też poczuli, jak to jest kogoś stracić – w efekcie ginie kilku członków Avengers, a grupa popada w rozsypkę. Ten wątek trochę się ciągnie i prowadzi do, skądinąd świetnego, komiksu House of M., w którym to członkowie Avengers oraz X-Menów, na czele z profesorem Xavierem (który tym razem uznał, że nie jest w stanie zapanować nad umysłem Wandy), debatują, co z nią zrobić – i ostatecznie dochodzą do wniosku, że trzeba ją zlikwidować, zanim kompletnie pogrąży się w szaleństwie i przy okazji zniszczy świat. Takie tam, spotkanie w pracy, podczas którego do niedawna bliscy jej ludzie wydają na Wandę wyrok śmierci. Zanim jednak udaje im się zrealizować plan, udręczony umysł Wandy tworzy sobie zupełnie nową rzeczywistość, w której to mutanci rządzą światem, ona sama jest bezpieczna i otoczona ukochanymi dziećmi – ale robi to kosztem prawdziwej rzeczywistości, która zostaje nadpisana, a jej mieszkańcy zamknięci w fantazji.

Kiedy motywy House of M. stały się bardzo luźną inspiracją dla serialu Wandavision, wydawało się, że tym razem Marvel podejdzie do sprawy z większą wrażliwością i wyczuciem. W tej wersji Wanda jest pogrążona w żałobie i przytłoczona wszystkimi traumami, których doświadczyła w życiu – utratą rodziców w dramatycznych okolicznościach i bardzo młodym wieku, potem śmiercią brata bliźniaka, ostatecznie także ukochanego androida Visiona. Ból po stracie Visiona uruchamia w niej spontaniczny wyrzut magii, który przepisuje otaczającą rzeczywistość i tworzy dla Wandy zmyślony, bezpieczny, idylliczny świat, w którym jej ukochany wciąż żyje, oboje mieszkają na przedmieściach i za sprawą magii doczekują się dwójki dzieci. Ta sielanka nie trwa jednak długo, bo Wanda zostaje skonfrontowana z faktem, że przepisując rzeczywistość, wzięła za zakładników mieszkańców miasteczka i zmusiła ich do odgrywania ról w jej teatrzyku, zadając im tym samym psychiczne cierpienie. Ostatecznie więc wydaje się, że Wanda godzi się ze stratą, przechodzi proces żałoby i postanawia zrobić to, co należy: cofnąć zaklęcie i uwolnić mieszkańców – za cenę swojego własnego szczęścia i ponowną utratę ukochanego i dzieci. Wandavision, mimo sięgnięcia po motyw „potężnej kobiecie w żałobie odwaliło”, modyfikuje go z taką wrażliwością i głębią, że tworzy piękną historię o stracie – i gdyby na tym poprzestano, byłoby wspaniale.

Kadr z filmu <em>Doktor Strange w Multiwersum Obłędu</em>, reż. Sam Raimi, 2022.
Kadr z filmu Doktor Strange w Multiwersum Obłędu, reż. Sam Raimi, 2022.

Ale niestety nie poprzestano, bo potem powstał jeszcze film Doktor Strange w Multiwersum Obłędu – którego twórcy sprawiają wrażenie, jakby nie bardzo interesowali się tym, co działo się z Wandą w poprzedzającym film serialu. Utrzymany w lekko horrorowej konwencji film potrzebował czarnego charakteru w postaci mrocznej czarownicy – cofnięto więc Wandę w rozwoju, w zasadzie unieważniając całą jej emocjonalną drogę z Wandavision, i znów pchnięto na drogę szaleństwa z żałoby, tym razem już po całości. Wanda, której w serialu mimo bólu udało się zachować człowieczeństwo i empatię dla innych, tutaj nie mogąc pogodzić się z utratą dzieci, które stworzyła sobie w serialu, wpada w srogą obsesję i postanawia znaleźć takie uniwersum, w którym jej dzieci istnieją naprawdę, dostać się do niego i przejąć rolę ich matki. W tym celu, przy pomocy mrocznej magicznej księgi i swoich nowo odkrytych potężnych mocy, po całym multiwersum tropi dziewczynę obdarzoną mocą podróżowania pomiędzy światami, by ją zabić i przejąć jej zdolności (mimo że w zasadzie mogłaby ją po prostu poprosić o pomoc i nie robić jej krzywdy). Po drodze zabija mnóstwo ludzi, staje się wrogiem dla swoich dotychczasowych przyjaciół i morduje swoich dawnych sojuszników. W swoim morderczym szale Wanda brnie tak daleko, przy okazji traumatyzując dzieci, które chciała chronić, i tak odkleja się od rzeczywistości, że dla jej postaci nie ma już żadnego odkupienia, pozostaje jej tylko umrzeć i zniknąć z pola widzenia.

Co prawda Marvel może nam próbować wmówić, że tak naprawdę to nie wina Wandy, bo przecież bohaterka była pod wpływem mrocznej magicznej książki, która oplata mackami zła każdego, kto z niej korzysta…. Ale to tylko pogarsza sprawę. Bo motyw „potężnej kobiecej postaci, której odwaliło, bo coś ją opętało”, jest nie dość, że straszliwie leniwym scenopisarstwem, to jeszcze zazwyczaj kompletnie ignoruje psychologię postaci. A niestety to jest drugi bardzo wygodny sposób na to, jak zrobić z lubianej postaci złoczyńczynię.

Taki los spotyka na przykład Jean Grey z X-Menów w kultowej historii o Mrocznej Phoenix. W zależności od tego, którą wersję weźmiemy pod uwagę (komiksowy oryginał czy jedną z dwóch dotychczasowych filmowych adaptacji), ta opowieść rozgrywa się nieco inaczej, ma jednak podstawowy punkt wspólny: telepatka i superbohaterka Jean Grey w którymś momencie swojego życia wchodzi w kontakt z potężną, przedwieczną kosmiczną siłą – a ta później przejmuje kontrolę nad nią i jej mocami i staje się ogromnym zagrożeniem dla otaczających ją ludzi i całego świata. W komiksach motyw opętania dodatkowo łączy się z szaleństwem wywołanym emocjami – bo Pheonix, która uczy się życia wśród ludzi i za sprawą połączenia ze świadomością Jean Grey odczuwa ludzkie emocje, pozwala, by te emocje wzięły nad nią górę, co popycha ją na destrukcyjną ścieżkę.

Smutny los bycia opętaną morderczynią nie ominął nawet biednej Ciri w netflixowym Wiedźminie. Ciri, zarówno w książkach, jak i w serialu, od początku budowana jest jako dziewczyna obdarzona niezwykłą i potężną magiczną mocą, nad którą nie za bardzo panuje – w związku z czym dużo mówi się o tym, jak potencjalnie może być niebezpieczna dla siebie i innych, i jak różne polityczne frakcje mogą chcieć ją wykorzystać do własnych celów. Książkowa Ciri żyje w brutalnym świecie i ostatecznie zabijanie także jej nie będzie obce. Ale serial idzie pod tym względem dużo dalej i w drugim sezonie po całości uruchamia trop opętanej przez złe siły morderczyni – prastara demonica mająca długoletnie zatargi z wiedźminami opętuje dziewczynę i wykorzystuje jej ciało oraz moce do rozpętania krwawej jatki w wiedźmińskiej warowni. Widok Ciri niespodziewanie, ale za to metodycznie mordującej śpiących wiedźminów, czyli swoją przybraną rodzinę, to jest coś, czego nie da się odzobaczyć. Totalnie powinnam pozwać Netflix za szkody moralne, jakie wyrządził mi ten odcinek!

Kadr z drugiego sezonu serialu Wiedźmin, 2021.
Kadr z drugiego sezonu serialu Wiedźmin, 2021.

Oczywiście męskim bohaterom obdarzonym niezwykłymi zdolnościami i władzą, którzy zaczynali jako postaci pozytywne, też czasem zdarza się zejść na złą stronę mocy i zostawić za sobą szlak pełen trupów. Ale ich historie i motywacje mają tendencje do bycia bardziej zróżnicowanymi i lepiej rozpisanymi w czasie – raczej rzadko też wiążą się z załamaniem nerwowym i ogólną tendencją do bycia niestabilnymi emocjonalnie czy słabymi psychicznie.

Martwe i (nie)rozgrzeszone

Po tym, jak bohaterce nagle odwali, stanie się wrogiem dla własnych przyjaciół, wymorduje całe zastępy ludzi i będzie o krok od zniszczenia świata jako takiego, naprawdę trudno jest już dostąpić jakiegoś prawdziwego odkupienia, a tym bardziej wrócić do stanu „sprzed”. Dlatego wiele bohaterek podążających tą ścieżką kończy bardzo marnie. Zostają zabite i tym samym powstrzymane w swoich zbrodniczych działaniach – jak Daenerys Targaryen, która ginie zdradliwie zasztyletowana przez własnego ukochanego, gdy ten zobaczył w niej tyrankę, morderczynię i zbyt duże zagrożenie. I został bohaterem. Nieco bardziej korzystną wersją zakończenia jest śmierć przynajmniej częściowo heroiczna, kiedy bohaterka, dokonawszy już ogromnych zniszczeń, w ostatniej chwili zdaje sobie sprawę ze swoich czynów, doznaje nagłego oświecenia moralności, i umiera, powstrzymując rozpętany przez siebie chaos – jak (prawdopodobnie) stało się to choćby z Wandą w filmie Doktor Strange w Multiwersum Obłędu. Tyle tylko, że to niespecjalnie wystarczy, by odkupić winy i naprawić krzywdy…

Ale czasami nawet nie trzeba najpierw oszaleć, żeby zdobycie dużej mocy szybko zaskutkowało śmiercią… Jeśli podobnie jak ja cieszyliście się, że w filmie Thor: Miłość i Grom Natalie Portman jako Potężna Thor na stałe dołączy do marvelowskiego panteonu bohaterów, to pewnie jesteście równie jak ja rozczarowani. Grana przez nią Jane Foster, owszem, zyskała supermoce, a potem zrobiła parę heroicznych rzeczy… po czym jeszcze w tym samym filmie umarła. To chyba najkrótsza superbohaterska kariera w MCU (może jeśli nie liczyć Pietro Maximoffa) – i chociaż w obrębie samego filmu takie poprowadzenie fabuły jak najbardziej miało sens i nawiązywało do podobnych wątków w komiksach, to jednak trudno nie zauważyć prostego skojarzenia: dostała moce – zaraz potem umarła. Pocieszające jest jedynie to, że nie przepuszczono Jane Foster przez maszynkę produkującą niestabilne dziewczyny zagrażające światu, tylko od początku do końca pozwolono jej być heroiczną i dobrą. Owszem, była jednocześnie silna (przyjmując moc Thora) i słaba (fizycznie – chorując na raka), ale przynajmniej jej słabość nie okazała się być śmiertelnym zagrożeniem dla ludzkości. To miła odmiana, chociaż nadal tak szybkie uśmiercenie bohaterki, która dopiero co dostała supermoce, tak zadziałało mi na nerwy i tak mocno skojarzyło mi się z motywem potężnych (szalonych) i martwych kobiet w popkulturze, że aż zmotywowało mnie do napisania w końcu tego tekstu, który chodził za mną od wielu miesięcy.

Kadr z filmu <em>Thor: Miłość i Grom</em>, reż. Taika Waititi, 2022.
Kadr z filmu Thor: Miłość i Grom, reż. Taika Waititi, 2022.

Cały ten motyw szalonych, złych i martwych to mieszanka różnych problematycznych wpływów – jest w tym coś z polowań na czarownice (które mają moc, są więc niebezpieczne i trzeba je unicestwić), z pseudonaukowych teorii o kobiecej histerii (ach, te straszne, niestabilne emocjonalnie kobiety, skłonne do skrajnych zachowań i sprawiania kłopotów innym!), z wielowiekowych tradycji postrzegania ambitnych, niezależnych i silnych kobiet jako podejrzanych i wywrotowych elementów, z lęków i oporu przed emancypacją i kobietami sięgającymi po władzę, z traktowania kobiet jako moralnie niedojrzałych, podatnych na manipulację i potrzebujących opieki, z pojawiających się po każdej fali feminizmu reakcyjnych trendów w popkulturze próbujących sprzedać kobietom wizję tego, że siła, niezależność i władza to jednak nie są rzeczy dla nich korzystne.

Pojedyncze tego typu historie, jeśli są dobrze napisane i wiarygodnie umotywowane psychologią bohaterki, potrafią być fascynujące – i chociaż nie znoszę tego tropu, nie będę temu zaprzeczać. Problem w tym, że to często są po prostu klisze powielane jedna od drugiej, słabo napisane, słabo umotywowane, niepoświęcające wystarczająco dużo miejsca psychologii bohaterek i różnym niuansom, które powinny się w takiej opowieści pojawić, żeby dobrze wybrzmiała. W konsekwencji dostajemy kolejne bardzo podobne do siebie historie, które w kółko powielają te same stereotypy o niestabilnych emocjonalnie kobietach, które lepiej, by jednak nie miały zbyt dużej władzy, bo tylko wszystkim zaszkodzą.

Mało który trop w popkulturze działa mi na nerwy tak jak ten. Chcę bohaterek, które nie umierają od razu, kiedy sięgną po moc i władzę. Chcę bohaterek, które mają władzę same nad sobą i nad swoimi mocami. Chcę bohaterek, które są kompetentne. Chcę bohaterek złożonych psychologicznie i wiarygodnych. I przede wszystkim – chcę, żeby ten durny trop wreszcie zniknął. Amen.


*Będę się posługiwać tym zupełnie niemedycznym i niezbyt ładnym określeniem, bo nie znalazłam w języku polskim innego, które oddawałoby zarówno nagły charakter zmian, jakie zachodzą w tego rodzaju bohaterkach i historiach, jak i mój stosunek do tego konkretnego tropu w popkulturze. Jeżeli mi także kiedyś odwali, to możecie być pewni, że stanie się to po kolejnym odgrzaniu tego nieszczęsnego fabularnego kotleta. Tu możecie mi postawić melisę, przyda się: buycoffee.to/readup

Więcej przykładów potężnych bohaterek, którym nagle odwala, znajdziecie tutaj.

Przeczytaj także: