Kiedy w 2019 roku wyemitowano ostatni odcinek Gry o Tron, na serialowym rynku pozostała ogromna wyrwa (wielkości co najmniej trzech smoków). Od tego czasu platformy streamingowe prześcigają się w proponowaniu widzom serialowych produkcji fantasy (często także będących adaptacjami literatury), próbując tę wyrwę zapełnić i „wskoczyć” w miejsce dominującego gracza na rynku… do tej pory jednak nikt się do tego celu nie zbliżył. Przez chwilę mieliśmy co prawda nikłą nadzieję, że zbliży się do niego netflixowy Wiedźmin… ale wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko: Gra o Tron była nie tylko szalenie popularnym serialem i fenomenem kulturowym, ale też (przynajmniej przez większość czasu) naprawdę wysokojakościową, solidnie zrobioną produkcją, która zachwycała wszystkim – od pełnokrwistych bohaterów, przez zwroty akcji i muzykę, po stronę wizualną i elementy techniczne. Wyrwa po Grze o Tron długo ziała pustką – i szybko się okazało, że najprawdopodobniej jedynymi produkcjami, które mają jakiekolwiek szanse ją zapełnić, są… prequel Gry o Tron i prequel poprzedniego wielkiego fenomenu kulturowego, czyli Władcy Pierścieni. Oba seriale miały już swoją premierę – obejrzałam po 3 odcinki zarówno Rodu Smoka od HBO, jak i Pierścieni Władzy od Amazona, przyjrzyjmy się więc tym produkcjom nieco bliżej.
Tak HBO, jak i Amazon postawiły na prequele – i opowiadają nam historie rozgrywające się na długo przed tym, co znamy już z Gry o Tron czy Władcy Pierścieni. Ród Smoka cofa się w czasie o prawie 200 lat i przygląda się krwawym dziejom rodu Targaryenów – srebrnowłosych smoczych jeźdźców i przodków ulubienicy fanów Gry o Tron, Daenerys Targaryen. Pierścienie Władzy robią większy skok w czasie i sięgają po wydarzenia poprzedzające Hobbita i Władcę Pierścieni o całe tysiące lat (choć trudno oszacować dokładne daty, bo serial najprawdopodobniej będzie mocno kompresował w czasie wydarzenia u Tolkiena rozgrywające się na przestrzeni sporego kawałka Drugiej Ery).
Oba seriale mają swój początek w literaturze. Ród Smoka adaptuje książkę G.R.R. Martina Ogień i Krew – stylizowaną na kronikę opisującą panowanie kolejnych pokoleń Targaryenów, począwszy od Aegona zdobywcy i jego sióstr-żon, po (przynajmniej na razie) Taniec Smoków, w którym dzieci Viserysa I walczą ze sobą o władzę, i bezpośrednie tego następstwa. Jak to bywa u G.R.R. Martina, opowieść pozostaje przez niego niedokończona, a kronika urywa się, zapowiadając kontynuację – niestety niewiele wiadomo o planie publikacji drugiego tomu ani nawet o tym, jak zaawansowane są prace nad tekstem (jeśli wydaje wam się, że widzieliście gdzieś dwie książki, to tak: w Polsce tom pierwszy został rozbity na dwie części). Serial bierze jednak na warsztat dość szczegółowo opisany i zamknięty na łamach książki okres wewnętrznych walk o władzę pomiędzy uzbrojonymi w smoki Targaryenami. Po trzech odcinkach można już śmiało powiedzieć, że chociaż serial tu i ówdzie wprowadza pewne zmiany, to jednak ma solidne oparcie w książce i jeśli dalej będzie to tak wyglądać, to zapowiada się bardzo obiecująco.
W przypadku Pierścieni Władzy sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Amazon porywa się na opowiadanie historii osadzonych w Drugiej Erze i opisanych przez J.R.R. Tolkiena między innymi w Silmarillionie i Niedokończonych opowieściach. Problem w tym, że Amazon… nie ma praw do tych akurat tekstów Tolkiena. Studio uzyskało jedynie prawa do Hobbita, Władcy Pierścieni i dołączonych do niego historycznych dodatków, które wprawdzie częściowo pokrywają się z Silmarilionem, ale siłą rzeczy sięgają do niego wybiórczo i skrótowo. Co w praktyce oznacza, że twórcy serialu muszą opierać się na tym, co opowiadali sobie o Drugiej Erze, wykuciu Pierścieni i pierwszym panowaniu i upadku Saurona bohaterowie Hobbita i Władcy Pierścieni (I was there, Gandalf. I was there, 3000 years ago!), i na tym, co Tolkien wspomniał w dodatkach do trylogii, które miały skrótowo nakreślić czytelnikowi historię Śródziemia. Prawdopodobnie oznacza to też, że serial będzie musiał sporo manewrować, by ominąć różne postaci i wydarzenia, które aż proszą się, by się w tej opowieści pojawić, ale do których studio nie ma praw, bo Tolkien nie wspomniał o nich w dodatkach, nie można więc ich ruszyć bez narażania się na wielomilionowy pozew ze strony fundacji sprawującej pieczę nad dziełami Tolkiena. To, czego więc możemy się spodziewać po Pierścieniach Władzy, to kilka znajomych postaci i miejsc wspominanych z nazwy w trylogii oraz garść zaczerpniętych od Tolkiena wydarzeń, pomiędzy którymi Amazon będzie ostro puszczać wodze fantazji i szyć swoją własną opowieść. Co może się skończyć trochę tak, jak przy rozdmuchanym do rozmiarów trylogii Hobbicie, w którego nawciskano scen akcji i dziwnych wątków, by czymś wypełnić czas pomiędzy właściwą fabułą…
Bo też i obawiam się, że scenariusz będzie najsłabszym elementem tej produkcji. Pierścienie Władzy, jak przystało na najdroższy serial w historii, w obrazku prezentują się pięknie. Zdjęcia, plenery, kostiumy, rekwizyty i scenografia, zapierające dech w piersiach projekty Númenoru czy Khazad-dûm – wszystko to wygląda naprawdę imponująco i w fance Tolkiena (i Petera Jacksona) wywołuje ciary. Co prawda w całym serialu brakuje mi jakiejś stylistycznej wyrazistości i trochę mam wrażenie, że serial nie może się zdecydować, czy chce być dostojny i pompatyczny, czy może jednak luźniejszy i bardziej przyziemny… Niemniej jednak, pomijając kilka kuriozów pokroju warga wyglądającego jak uroczy szczeniaczek i przedziwnego slow motion podczas jazdy Galadrieli na koniu, Pierścienie Władzy wyglądają pięknie i z przyjemnością się na nie patrzy i chłonie się świat, jaki budują. Gorzej, że fabuła trochę nie dorasta do tego ładnego obrazka. Serial opowiada nam kilka równoległych linii fabularnych, które, jak możemy się domyślać, w pewnym momencie się przetną, kiedy wszyscy będą musieli się zjednoczyć w obliczu ostatecznej bitwy. Mamy więc wątek Galadrieli, która przemierza Śródziemie w poszukiwaniu niedobitków armii Morgotha i jego sługi Saurona – jej wątek jest najbardziej zróżnicowany zarówno geograficznie, jak i tematycznie, dużo się w nim dzieje, jesteśmy w wielu różnych miejscach… ale jednocześnie jest to chyba najsłabiej napisany wątek całego serialu i najwięcej w nim różnych głupotek, które wybijają widza z rytmu: Galadriela, zamiast wcześniej zdecydować, że jednak nie płynie do Valinoru, w ostatniej chwili zeskakuje z łódki, żeby wpław wracać do Śródziemia przez pół oceanu. Galadriela, która od tysięcy lat przemierza cały świat, niejedno widziała i za chwilę zabłyśnie wiedzą na temat historii Númenoru, nie rozpoznaje jego statków ani symboliki. Twórcy mają tendencje do poświęcania logiki zdarzeń i poczynań bohaterów, bo zamarzyło im się pokazanie morskiego potwora albo wprowadzenie suspensu. Co nie wróży dobrze, zważywszy, że wątek Geladrieli jest tym głównym… Na szczęście mamy też wątek Elronda, który daje nam z kolei najlepsze momenty serialu – zabiera nas do Khazad-dûm, które ze wszystkich lokacji, jakie do tej pory odwiedziliśmy, jest chyba najciekawsze i najbardziej pełne życia, a wątek przyjaźni Elronda z księciem krasnoludów ma w sobie dużo chemii i interesujących motywów, bardzo ciekawie też podchodzi do różnic w doświadczaniu czasu przez poszczególne rasy. Obiecująco zapowiada się wątek Harfootów, czyli protohobbitów, bo z jednej strony dużo w nim swojskości, z drugiej pojawia się w nim zagadka do rozwiązania – z nieba spadł tajemniczy człowiek, a twórcy rzucają nam bardzo różne wskazówki co do jego prawdziwej tożsamości. Tyle tylko, że wątek hobbicki rozwija się bardzo powoli i bardzo mało się w nim dzieje. Obiecujący wydał mi się też wątek elfa Arondira ewidentnie mającego sekretny romans z ludzką kobietą – ale dość szybko ich rozdzielono i bardzo sympatyczna Bronwyn przynajmniej na razie zniknęła z ekranu. Mnogość wątków sama w sobie nie jest zła, problem w tym, że serial trochę ma problem z żonglowaniem nimi i znalezieniem właściwego rytmu, zdarza mu się też przeplatać ze sobą wątki i sceny bardzo różniące się ładunkiem emocjonalnym, co powoduje zgrzyty i wytrąca z immersji, zdarza mu się też upchać za dużo patosu w scenach, które wydają się trochę przypadkowe albo dotyczą trzecioplanowych bohaterów, co do których nie mamy żadnego stosunku emocjonalnego. O ile wizualnie serial jest bardzo skrupulatnie zrobiony i imponujący, to gdybym miała jednym słowem określić warstwę scenariuszową i fabularną, byłoby to słowo „niedopracowane”. Jest tu sporo nierówności, dobre momenty przeplatają się z dość słabymi, zdarzają się niekonsekwencje, niedorzeczne głupotki, nadmierne skróty (Elrond, który teleportuje się pod bramy Morii, jakby wybrał się na krótki spacer do osiedlowego warzywniaka). Być może to po prostu jeden z tych seriali, które potrzebują trochę czasu, żeby się rozkręcić i nabrać właściwego rytmu… A może bycie najdroższym serialem świata nie wystarczy, jeśli nie masz pełnych praw do historii, którą próbujesz opowiadać, i na dodatek showrunnerom brakuje doświadczenia.
Lepiej pod tym względem prezentuje się Ród Smoka – być może też dlatego, że od początku ma łatwiej: ma gotowy książkowy materiał, współpracę G.R.R. Martina i doświadczenie HBO w produkowaniu Gry o Tron. Dużo też po swojej poprzedniczce dziedziczy pod kątem stylistyki – chociaż Ród Smoka wygląda zdecydowanie bardziej bogato i imponująco, Królewska Przystań sprawia ważenie lepiej prosperującego miasta, postaci chodzą dużo lepiej ubrane, wszędzie widać większy przepych, rozmach i dostojność. Z jednej strony to pewnie zasługa większego budżetu, ale z drugiej dobrze wpasowuje się to w historię świata stworzonego przez Martina – w Rodzie Smoka oglądamy schyłek największej prosperity Targaryenów i całych Siedmiu Królestw, w Grze o Tron zaś już w punkcie wyjścia mieliśmy krajobraz ledwie kilkanaście lat po wojnie i króla, który przebalował sporą część swojego skarbca. Ród Smoka przyjmuje też odwrotny schemat kształtowania fabuły niż Pierścienie Władzy – tutaj, choć również mamy dużo postaci, zaczynamy w zasadzie od jednego głównego wątku i mnóstwo czasu spędzamy w jednej lokacji, powoli rozstawiając pionki w Królewskiej Przystani i kreśląc polityczne tło i motywacje bohaterów, którzy prędzej czy później staną ze sobą do walki o władzę po śmierci króla Viserysa. Dopiero z czasem, w miarę jak będą się wyłaniać kolejne frakcje walczące o tron, fabuła będzie nam się rozgałęziać i komplikować. Scenariuszowo i fabularnie Ród Smoka wypada dużo solidniej i sprawnie realizuje swoje założenia. Już na przestrzeni pierwszych 3 odcinków pokazuje nam dwa oblicza, które dobrze charakteryzowały najmocniejsze strony Gry o Tron – z jednej strony mamy więc dużo błyskotliwych, „gadanych” scen dworskich i politycznych, kreślących intrygi i skomplikowane relacje między ludźmi, wyrastających z tradycji pierwszych sezonów GoT, jeszcze z czasów sprzed wielkiego budżetu i spektakularnych bitew. Ale z drugiej strony ten element rozmachu też jest obecny, smoki i to, jak pięknie różnią się między sobą, robią wrażenie, a w sposobie opowiadania całej historii widać kunszt i fachowość – tak jak w wiele mówiącym montażu z pierwszego odcinka, w którym przeplatały się ze sobą sceny rycerskiego turnieju i królewskiego porodu, albo jak w doskonałym wątku Daemona Targaryena z trzeciego odcinka, który trzyma w napięciu i mnóstwo nam mówi o tej postaci, mimo że bohater przez cały odcinek nie odzywa się ani słowem. Serial doskonale też operuje symbolami i bardzo dużo mówi nam o stanie wewnętrznym bohaterów i kondycji całego królestwa przy pomocy sugestywnych obrazów i sprytnie użytej symboliki. Scenariusz, charakterystyczny styl i sprawność opowiadania historii – to jest to, co najbardziej dzieli te dwie produkcje.
Tym, co je łączy, jest fakt, że obie nawiązują do swoich słynnych poprzedników i w taki czy inny sposób starają się im oddać hołd. Ród Smoka robi to dosyć dosłownie – przed pierwszym odcinkiem umieszczając planszę informującą, że pokazane w serialu wydarzenia rozgrywają się 172 lata przed narodzinami Daenerys Targaryen, a także zachowując oryginalną muzykę Ramina Djawadiego z czołówki Gry o Tron i angażując do pracy nad nowym serialem niektórych twórców GoT. Siłą rzeczy odwiedzamy też te same lokacje i słyszymy znajome nazwiska. Pojawia się też, co jest odrobinę kontrowersyjne, zważywszy na to, jak ten wątek się zakończył w Grze o Tron, wspomnienie o tajemniczym zagrożeniu z dalekiej, mroźnej północy – pytaniem pozostaje, czy to tylko taka nostalgiczna wrzutka, czy twórcy zamierzają coś z tym tematem zrobić i jakoś go zrehabilitować. Pierścienie Władzy z kolei praktycznie w każdym odcinku robią wizualne i formalne nawiązania do filmowej trylogii Petera Jacksona. Najzgrabniej wyszło to w pierwszym odcinku, kiedy głos Galadrieli zza kadru i praca kamery przywoływały pierwsze sceny Drużyny Pierścienia – przyznaję, byłam wtedy podekscytowana. Niektóre relacje pomiędzy bohaterami są też odbiciem tych jacksonowskich – jak choćby protohobbitki Nori i Poppy wyraźnie przypominające Pippina i Merry’ego, albo przywołujący echa relacji Legolasa i Gimlego wątek przyjaźni elfa i krasnoluda z obowiązkowym elementem rywalizacji. Różnego rodzaju nawiązań jest więcej, i choć niektóre są jak najbardziej trafione, to jednak nie zawsze właściwie wiadomo, czemu mają służyć poza wywoływaniem nostalgii i pokazywaniem, że twórcy obejrzeli trylogię Jacksona (bo kiedy bohater, którego widzieliśmy na ekranie przez jakąś minutę, umiera niemal jak Boromir, to człowiek zadaje sobie pytanie: po co). Siłą rzeczy Pierścienie Władzy wprowadzają też pewną ciągłość za sprawą swoich długowiecznych bohaterów – na ekranie zobaczymy między innymi młodych Galadrielę i Elronda, Saurona, a kto wie, czy nie pojawi(ł) się także młody Gandalf.
To, co łączy obie produkcje, to także postawienie w centrum kobiecych postaci. Kluczową postacią Rodu Smoka, wokół której będzie się rozgrywać większość wydarzeń, jest Rhaenyra Targaryen, pierworodna córka króla Viserysa I i wyznaczona przez niego następczyni tronu – której prawa do korony z racji urodzenia się dziewczynką nie są zbyt szanowane przez możnych Westeros. Na główną bohaterkę Pierścieni Władzy wyrasta z kolei młoda Galadriela – zaciekle ścigająca Saurona dowódczyni Północnych Armii króla Gil-galada. W tym, jak oba seriale podchodzą do postaci kobiecych, jest jednak pewna różnica. Pierścienie Władzy kreują swoje bohaterki trochę tak, jakby żyły w doskonale równościowym społeczeństwie, w którym nikt nie kwestionuje pozycji kobiet i nie mówi im, co wypada – i osadzają je w rolach, które tradycyjnie w fantastyce i nie tylko przypadały raczej męskim postaciom. Mamy więc Galadrielę – elfią wojowniczkę motywowaną zemstą za śmierć brata, uparcie dążącą do celu i ignorującą polecenia przełożonych w imię dobrej sprawy (czyli trochę takiego policjanta, który wyleciał z roboty za niesubordynację, ale nadal prowadzi śledztwo i na końcu oczywiście okazuje się, że miał rację). Mamy też Nori, przedstawicielkę Harfootów – ciekawą świata, pragnącą odkrywać nieznane, nieposłuszną i wyrywającą się ze sztywnych ograniczeń narzucanych przez lokalną społeczność. Poczynań żadnej z nich nie kwestionuje się na zasadzie „dziewczynom nie wypada” czy „wracaj do kuchni” – ich działania są kontestowane raczej ze względu na konsekwencje dla danej społeczności czy wewnętrzną politykę grupy, a nie płeć i przypisane jej jakieś „inne” zasady tego, co wypada. Dostajemy więc reprezentację kobiet wykraczającą poza stereotypowe role i zachowania, a nawet wizję świata, do którego moglibyśmy aspirować: w którym rzeczywiście nikogo już nie rusza to, że armią dowodzi kobieta – a ja naprawdę lubię sobie na taki świat popatrzeć. Pierścienie Władzy w pewnym sensie trochę „naprawiają” braki obecne w dziełach bardzo konserwatywnego Tolkiena (piszącego w głębokim dziadocenie początków dwudziestego wieku) oraz ich późniejszych ekranizacjach – w których kobiet było jak na lekarstwo i nie miały zbyt wiele do roboty (u Tolkiena jedna Eowina zrobiła dokładnie jedną ważną rzecz, u Jacksona dorzucono jeszcze jedną ważną rzecz zrobioną przez Arwenę – i jak wszyscy pamiętamy, część publiczności przyjęła tę zmianę jako obrazę majestatu). Już teraz po 3 odcinkach w Pierścieniach Władzy jest więcej nazwanych z imienia i różniących się charakterami kobiet niż w całej filmowej trylogii Władcy Pierścieni – i ja to bardzo szanuję. Jak to się potoczy dalej – zobaczymy.
W Grze o Tron nie trzeba było korygować braku postaci kobiecych – od początku było ich tam sporo, były zróżnicowane i robiły wiele ważnych rzeczy. Problemy tego serialu były inne – lubił szczuć cycem, uprzedmiotawiał część bohaterek i lubował się w przemocy wobec kobiet (wobec mężczyzn również, ale jak zauważyła Catus Geekus w swojej analizie na TikToku, szanse, że współczesnemu mężczyźnie odrąbie się głowę, wypruje flaki albo rzuci się go na pożarcie krabom, są jednak dość niewielkie, natomiast współczesna kobieta nadal mierzy się z realnym ryzykiem doznania koszmarnych komplikacji podczas porodu albo bycia zgwałconą czy molestowaną – żeńska część widowni odbiera przemoc w takich serialach jednak trochę inaczej i bardziej osobiście, bo też i jest to innego rodzaju przemoc). Ród Smoka też od tego nie ucieka i już w pierwszym odcinku funduje nam wyjątkowo mocną (i niestety niepozostawioną poza kadrem) scenę cesarskiego cięcia bez znieczulenia – twórcy zapewniają jednak, że chcą w ten sposób powiedzieć coś o sytuacji kobiet w swoim paraśredniowiecznym świecie przedstawionym, a może także i poza nim. Jest to scena wstrząsająca i nigdy w życiu nie chciałam jej oglądać, ale rzeczywiście jest też bardzo wymowna i obrazuje pewien stosunek do kobiecych ciał, który gdzieniegdzie nadal uparcie nie chce przeminąć. Kobiece wątki w Rodzie Smoka prezentują się bardziej znajomo i bliżej rzeczywistości (przynajmniej tej historycznej, choć być może nie tylko) – Aemma Targaryen zostaje potraktowana jak kawał mięsa, który ma tylko jedno przeznaczenie, a jej córka Rhaenyra może i lata na smoku, ale jednocześnie społeczeństwo nadal ma problem z zaakceptowaniem jej jako dziedziczki tronu (wszak wiadomo, że do rządzenia krajem niezbędny jest penis, czym innym będzie się stemplować dokumenty???). Już w książce G.R.R. Martina, która stała się podstawą dla serialu, krytycznie wybrzmiewał motyw traktowania córek jako mniej wartościowych, a żon jak maszynek do rodzenia synów – i serial prawdopodobnie będzie do tego tematu wracał, bo jego główną osią są i będą problemy z zabezpieczeniem sukcesji. W osobie Rhaenyry, ale i jej już wcześniej pominiętej w kolejce do tronu ciotki Rhaenys dostajemy komentarz do irracjonalnej, ale mocno zakorzenionej w społeczeństwie nieufności wobec kobiet na stanowiskach, do pomijania ich przy podejmowaniu decyzji i lekceważenia ich głosów. A scena pomiędzy Daemonem Targaryenem i jego kochanką Mysarią w drugim odcinku pokazuje pewien będący oznaką uprzywilejowania brak wyobraźni, z jakim niektórzy mężczyźni kroczą przez świat, nie myśląc nawet o tym, jak ten świat wygląda z perspektywy kobiet – i nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że może wyglądać inaczej, niż im się wydaje. Postaci kobiece w Rodzie Smoka są więc w zupełnie innej sytuacji – w ich świecie nierówności i dyskryminacja są czymś bardzo realnym, nawet te potężne i niezależne bohaterki zderzają się z murem uprzedzeń i tradycji, muszą próbować wywalczyć dla siebie rzeczy, które powinny im się należeć z automatu, tak jak należą się ich braciom, kuzynom i wujom.
Na koniec zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy kreacjach aktorskich – bo w tych zaledwie 3 pierwszych odcinkach Rodu Smoka kilka osób zdążyło już zabłysnąć. Matt Smith w roli Daemona Targaryena, największa gwiazda serialu, buduje bardzo intrygującą postać, balansującą gdzieś na granicy psychopatycznego usposobienia, ale jednocześnie budzącą ogromną sympatię. Paddy Considine jest doskonały jako słaby, nieporadny, zmęczony życiem i starający się zadowolić wszystkich wokół król Viserys. Milly Alcock w roli młodej Rhaenyry ma bardzo ciekawą charyzmę i daje swojej bohaterce magnetyczną tajemniczość, a kiedy mówi po valyriańsku, cała się rozpływam. W przypadku Pierścieni Władzy nie jest mi już tak łatwo wskazać bardzo wyróżniające się pozytywne punkty. Jestem absolutnie zakochana w sposobie, w jaki wcielająca się w rolę Galadrieli Morfrydd Clark wymawia „r” w tych wszystkich imionach typu Morgoth i Sauron, ale nie do końca chyba rozumiem pomysł stojący za tą postacią, której główną emocją wydaje się irytacja. Robert Aramayo jako Elrond ma świetną chemię z Owainem Arthurem wcielającym się w Durina IV, ale poza tym na razie jest dość bezbarwny. Jeśli scenariusz na to pozwoli, wydaje się, że Ismael Cruz Cordova jako elf Arondir i Maxim Baldry jako młody Isildur mają potencjał, by zbudować ciekawe postaci – pytanie tylko, czy showrunnerzy dali im co grać. Choć oba seriale miały mniej więcej tyle samo czasu ekranowego i mają podobnie dużo postaci, wydaje się, że Ród Smoka dał swoim bohaterom więcej przestrzeni i okazji do tego, żeby mogli wyraźnie zaznaczyć swoją obecność na ekranie.
Jak już pewnie zdążyliście zauważyć, moim faworytem spośród tych dwóch produkcji jest zdecydowanie Ród Smoka, który od początku chwycił mnie za serce, cały czas trzyma mocny poziom i jest bardzo świadomie dopracowany na wielu różnych płaszczyznach. Pierścienie Władzy póki co są znacznie bardziej nierówne, mają świetne momenty, ale i kuriozalne sceny, które stają się wręcz niezamierzenie zabawne (slow motion Galadrieli na koniu – jakby… o co chodzi?), trochę też jeszcze nie mogą złapać właściwego rytmu. Nie będę marudzić na odstępstwa od książek, bo w całej tej sytuacji z prawami autorskimi nie ma to najmniejszego sensu i od początku podchodzę do tej produkcji raczej jak do fanfika niż adaptacji – ale pewne nielogiczności i niedociągnięcia już w obrębie samej fabuły serialu trochę mnie jednak niepokoją. Moim zdaniem nie jest z Pierścieniami Władzy aż tak źle, jak twierdzą niektórzy, ale nie mogę też powiedzieć, żebym była oniemiała z zachwytu – i nawet nostalgia i miłość do Tolkiena nie bardzo mi tu pomogły. Obejrzę Pierścienie Władzy do końca, ale póki co mam przy nich mniej więcej takie same emocje, jak podczas oglądania generycznych seriali fantasy, którymi przez ostatnie trzy lata próbowałam zapchać pustkę po Grze o Tron. Czyli niezbyt intensywne.
Jeśli więc spytacie mnie, czy jakiś serial fantasy ma szansę zająć miejsce Gry o Tron – to skłaniałabym się raczej ku odpowiedzi, że będzie to… prequel Gry o Tron. Chociaż trzeba też przyznać, że od czasów największej świetności GoT rynek seriali i platform streamingowych wyraźnie się zmienił, a razem z nim zmieniło się to, jak oglądamy seriale. Może się więc okazać, że Gry o Tron nic już nigdy nie zastąpi, bo nic nie osiągnie takich rozmiarów, takiej popularności i nie stanie się takim fenomenem… Pod względem jakościowym jednak Ród Smoka plasuje się bardzo blisko jej najlepszych momentów.