Najbardziej pozytywny i uroczy serial ostatnich lat powraca! Sezon 2 Ania, nie Anna już jest dostępny na platformie Netflix. Najnowsza adaptacja powieści L.M. Montgomery z miejsca zachwyciła mnie już w pierwszym sezonie – nie tylko tym, że pozwoliła mi wrócić na chwilę do dzieciństwa i na cudownie znajome Zielone Wzgórze, ale także tym, że wreszcie po latach znalazłam ?swoją? ekranową Anię.
W dzieciństwie oglądałam oczywiście filmy z Megan Followes w roli głównej, ale nie mogę powiedzieć, by jakoś specjalnie mnie one przekonywały. Ania, nie Anna „kupiła” mnie za to od pierwszych minut, tak za sprawą idealnie roztrzepanej, egzaltowanej i dziwacznej rudowłosej dziewczynki, w którą bardzo naturalnie wciela się Amybeth McNulty, jak i całą plejadą świetnie zarysowanych postaci drugoplanowych. Gilbert Blythe w wykonaniu Lucasa Jade’a Zumanna jest chłopcem tak przeuroczym, że zaczynam tęsknić za wiekiem nastoletnim – bo „w moim wieku” nieco już chyba nie wypada się otwarcie zachwycać takim chłopięciem. Surowa na zewnątrz, ale kochająca w środku Maryla (Geraldine James) i nieco gapowaty, ciepły Mateusz (R.H. Thomson) też są cudowni – świetnie udało się tu twórcom oddać ducha bohaterów i małomiasteczkową atmosferę XIX-wiecznego Avonlea.
Adaptacje ukochanych powieści z dzieciństwa mają jednak to do siebie, że zawsze trochę dzielą widzów. I nic dziwnego, bo w końcu nie jest łatwo zmierzyć się z siłą dziecięcych wyobrażeń? Jedni są zachwyceni tym, jak ich ulubione postaci ożywają na ekranie, innym przeszkadza swoboda w prowadzeniu fabuły albo uwspółcześnienie poruszanych tematów. Sezon 2 Ania, nie Anna też nie jest od tych kontrowersji wolny. Ale choć rozumiem, skąd biorą się pewne zastrzeżenia co do strony, w którą serial zmierza, będę stać na straży zdania, że w tym przypadku zmiany są dobre.
Ania, nie Anna jest serialem jednocześnie bardzo wiernym oryginałowi i bardzo swobodnie sobie z nim poczynającym. Wiernie konstruuje osobowości bohaterów i oddaje ducha powieści L.M. Montgomery – z całą ich dobrą energią, dziewczęcą lekkością, gloryfikacją mocy wyobraźni i nieco może naiwnym czy też prostolinijnym podejściem do rzeczywistości, w której cokolwiek by się nie działo, ostatecznie i tak zatriumfuje dobro, piękno i przyjaźń silniejsza niż wszystko. Ale choć początkowo serial starał się też wiernie odtwarzać niektóre ikoniczne sceny, im dalej w las wyobraźni, tym śmielej twórcy poczynali sobie z fabułą. Nowy sezon jest już jedynie adaptacją na motywach powieści L.M. Montgomery, a nie wierną kopią oryginału. Nie jest może adaptacją tak daleko idącą jak umieszczanie Makbeta w realiach po apokalipsie i włożenie mu do ręki karabinu? Ale warto tutaj pamiętać, jakimi prawami rządzą się adaptacje. Bo choć Ania, nie Anna wciąż jest osadzona w XIX-wiecznej Kanadzie, to prowadzi swoich bohaterów niekiedy dość zaskakującymi ścieżkami, nierzadko wyposażając ich w nieco uwspółcześniony zestaw poglądów na świat i rzeczywistość. To dość wyraźnie podzieliło widzów – ale choć zdarza mi się niekiedy stać po stronie ekranizacyjnych konserwatystów, tym razem całym sercem popieram kierunek obrany przez twórców.
Wiecie, można narzekać, że Gilbert nagle pół sezonu spędza gdzieś na morzu i zwiedza egzotyczne wyspy, bo w końcu powieści go w takie wyprawy nie wysyłały? Ale z punktu widzenia opowieści, którą snują twórcy serialu, jego zamorskie przygody są całkiem uzasadnione i to z kilku powodów. Po pierwsze, aktorzy w rolach Ani i Gilberta są tak jeszcze bardzo dziecinni, że nie sposób tu na poważnie rozgrywać wątku miłosnego? a jak długo można grać młodzieńczym zauroczeniem, ciąganiem za włosy i rozbijaniem tabliczek na głowie. Rozłąka z tego choćby powodu im służy i daje każdemu z nich trochę własnych spraw i problemów do rozwiązania. Podróże Gilberta są też pretekstem do wprowadzenia tematu, o którym twórcy ewidentnie chcą co nieco powiedzieć – jego przyjaźń z czarnoskórym Sebastianem pozwala skonfrontować tak samego Gilberta, jak i całe stateczne i praktycznie w całości białe Avonlea z kwestią różnorodności rasowej i tolerancji (tudzież jej braku). Osobiście uwielbiam i ostatnio zawzięcie tropię w kinie i telewizji takie wątki, w których bohater nagle zdaje sobie sprawę, z jak wielu rzeczy sprawy sobie nigdy nie zdawał, bo mimo wszystko jest członkiem grupy uprzywilejowanej i po prostu nie musiał się z różnymi trudnościami konfrontować – i tutaj dostajemy to właśnie na przykładzie młodego Gilberta, do którego powoli dociera, jak czasami bywa beztroski i bezmyślny, próbując przykładać swoje standardy i przyzwyczajenia do diametralnie przecież różnych okoliczności życiowych czarnoskórego przyjaciela.
Można oczywiście narzekać, że zdziwienie bohatera istnieniem rasizmu tudzież to, że on w ogóle dostrzega takie zjawisko, jest w XIX wieku nieco śmieszne… ale czy na pewno? Gilbert jest rezolutny i dość empatyczny, trudno się więc dziwić, że wczuwa się w sytuację przyjaciela. Jest też młodym chłopcem z małej mieściny na prowincji, żyjącym w czasach, gdy na co dzień źródłem informacji była co najwyżej wścibska sąsiadka – nie wymagam od niego, by w pełni zdawał sobie sprawę z tego, jak część ludzi traktuje osoby o innym kolorze skóry.
Poza tym – hej, to nie jest film dokumentalny, a widzowie mają dziś nieco inne spojrzenie na świat i nieco inne problemy są w naszych społeczeństwach palące. Potwierdzam – jeszcze 20 lat temu bycie rezolutną dziewczynką w zupełności wystarczyło do tego, żeby stać się klasowym popychadłem, ale w dzisiejszym zglobalizowanym świecie takich kwestii jak odmienność, bycie „dziwadłem” i społeczeństwo, które nie radzi sobie z szacunkiem dla innych, nie da się już zamknąć tylko w tym, że ktoś jest rudy i lubi czytać książki. Opowieści o Ani zawsze były pełne empatii, na swój sposób wychodziły naprzeciw osobom z takich czy innych względów wykluczanym, osamotnionym czy traktowanym niesprawiedliwie. Na przełomie XIX i XX wieku L.M. Montgomery w swoich warunkach społeczno-kulturowych być może nie miała za dużo do powiedzenia o rasizmie czy homofobii, ale dzisiejsza Ania raczej nie pozostawałaby na takie kwestie obojętna. I nie dziwiłaby się temu, że ludzie bywają bardzo różni i bardzo różne mają wizje swojego życia – Ania może i lubi się dziwić pięknem przyrody każdego dnia od nowa, ale wątpię, by indywidualizm i inność istot ludzkich mogły ją wprawić w zakłopotanie. I chyba taki punkt widzenia przyjęli twórcy, poruszając cały szereg istotnych z dzisiejszego punktu widzenia tematów.
A widać, że mają całkiem sporo do powiedzenia o kwestiach społecznych. W poprzednim sezonie serial zwracał uwagę na sytuację dzieci pozbawionych dzieciństwa – wykorzystywanych jako tania siła robocza, wychowujących młodsze rodzeństwo, bardziej „tresowanych” ku posłuszeństwu niż wychowywanych z miłością i zrozumieniem. Nie stronił też od refleksji na temat pozycji i roli kobiety w społeczeństwie – nie tylko niesforna Ania wyrastała tu na feministkę, ale i na pierwszy rzut oka surowa i konserwatywna Maryla okazała się mieć w sobie nieco rewolucyjnego zapału. Ten wątek jest teraz rozwijany, między innymi za sprawą nowej nauczycielki – bo kto to widział, żeby kobieta pracowała na takim stanowisku i to w dodatku kobieta niezamężna, samodzielna i chodząca w spodniach? Sporo miejsca sezon 2 Ania, nie Anna poświęca też refleksjom na temat małżeństwa, związków i miłości. Młode dziewczęta zastanawiają się, czy wychodzić za mąż, czy może jednak iść za marzeniami i zdawać na studia. Ania snuje teoretyczne rozważania nad tym, czy mogłaby być czyjąś podporządkowaną żoną, czy może zadowala ją wyłącznie rola równoprawnej partnerki. Nawet sztywni państwo Barry konfrontują się z pytaniem, czy głosu żony należałoby czasem jednak posłuchać.
Wedle współczesnych standardów można by powiedzieć, że w tym sezonie Ania z niezwykłą łatwością odkrywa też, że miłość nie wyklucza. Mamy tu uroczy wątek starszej pani, która większość swojego życia spędziła u boku kobiety. Można się oczywiście zastanawiać, na ile prawdopodobne są w Kanadzie epoki wiktoriańskiej pełne artystów i indywidualistów imprezy niczym u Eltona Johna i czy trzy nieheteronormatywne postaci na cały sezon to dużo czy mało? Można się zastanawiać, czy akceptacja związku dwóch kobiet nie przychodzi niektórym bohaterom „zbyt łatwo” jak na XIX-wieczne standardy? Ale też nie jest przecież tak, że serial prezentuje w tej kwestii postawy wyłącznie współczesne. Starsza pani może i zaskakująco otwarcie mówi o swoim związku z kobietą, ale są tu i bohaterowie dużo bardziej zagubieni albo wręcz wypierający swoją seksualność i gotowi za wszelką cenę dopasować się do „normalnego” jak na tamte czasy wzorca. Dla Ani przepełnionej empatią i zrozumieniem dla inności zaakceptowanie ludzi takimi, jacy są, może być łatwe i naturalne, ale innym bohaterom przychodzi to już z większą trudnością. To, że epoka „z zasady” pewnym sprawom wtedy nie sprzyjała, nie znaczy przecież, że nie było wtedy ludzi myślących bardziej postępowo. A kogo jak kogo, ale Ani Shirley o zbytnie przestrzeganie zasad nie ma co podejrzewać.
Mam wrażenie, że mimo zarzutów o uwspółcześnianie perspektywy, serial stara się trochę równoważyć realia epoki ze spojrzeniem bliższym współczesnemu widzowi. I dla mnie to jest jego ogromna zaleta – bo zachowuje cudowny klimat Wyspy Księcia Edwarda, ale i wpasowuje się w potrzeby współczesnego widza. Opowieści o Ani wychowały całe pokolenia wrażliwych i empatycznych dziewcząt, a pewnie i niejednego chłopca o takich przymiotach. Dziś po prostu bycie wrażliwym i empatycznym zawiera w sobie nieco więcej, jest bardziej inkluzywne i skupia się na tematach, o których poprzednim pokoleniom nie było tak łatwo mówić. Ale to jeszcze nie jest powód do tego, by i dzisiaj o nich milczeć! A kto jak kto, ale Ania Shirley na pewno by w tej (ani żadnej innej) sprawie nie milczała.