Odkąd zobaczyłam Macieja Stuhra na plakacie promującym Belfra, mocno kibicuję tej produkcji i po cichu liczę na to, że to będzie dobry serial – i to powiedziawszy, muszę przyznać, że pierwszy odcinek napędził mi stracha.
Tuż przed początkiem roku szkolnego w małej miejscowości zamordowana zostaje uczennica liceum. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie w mieście pojawia się nowy polonista – w tej roli oczywiście Maciej Stuhr – podejrzanie zainteresowany zbrodnią i wytropieniem sprawcy. W tle jeszcze domniemane nielegalne interesy, cokolwiek napalony wuefista i niezbyt profesjonalni policjanci. Obsada znana i lubiana, od Królikowskiego przez Gonerę po Cielecką. I wyjątkowo mało chemii pomiędzy bohaterami… przynajmniej w pierwszym odcinku.
W kilku pierwszych scenach z udziałem Stuhra oglądamy głównie jego plecy. Przyznaję, przeszło mi przez myśl, że byłoby to całkiem ciekawe rozwiązanie formalne, gdyby tak już zostało do końca. Tytułowy belfer w końcu jednak odwraca się do nas twarzą i udowadnia, że raczej nie przyjechał do miasteczka z intencją oświecenia młodzieży – znacznie bardziej interesuje go popełniona zbrodnia.
Bez kontekstu, który dostajemy dopiero w drugim odcinku, całość wydaje się być mało przekonująca. Polonista na tropie zbrodni – może i tego jeszcze w polskiej telewizji nie było, ale czy to aby dobry pomysł? Co prawda w opowiadaniu, które pisałam kiedyś do szkolnej gazetki, kryminalną zagadkę próbował rozwiązać historyk i całkiem nieźle mu poszło… Ale to była gimnazjalna gazetka bez żadnych dotacji, a nie serial za ciężkie pieniądze i dla szerokiej widowni.
Premierowy odcinek Belfra napędził mi niezłego stracha… wszystko wydawało się w nim dość naciągane i sztuczne. Ale drugi epizod nieco już ukoił moje nerwy… choć równocześnie trochę rozwiał nadzieje, że Belfer będzie tak świeży i oryginalny, jak chcieliby tego twórcy.
W drugim odcinku kryminalne puzzle powoli zaczynają się jakoś organizować. Polonista dostaje całkiem wiarygodną motywację dla swoich poczynań – i dobrze, bo bez tego serial szybko zrobiłby się absurdalny. Powoli zarysowują się brudne tajemnice pozornie spokojnego miasteczka. Tworzy się mała lista podejrzanych. Nawet jakaś chemia zaczyna działać między bohaterami. I, rzecz jasna, wychodzi na jaw, że 17-letnia ofiara morderstwa wcale nie była taka niewinna, jak mogłoby się wydawać.
Mówię „rzecz jasna”, bo tutaj dochodzimy w Belfrze do momentu, w którym wszystko to, co miało być świeże i oryginalne, okazuje się odgrzewanym i podanym po polsku kotletem. Smacznym i lubianym niemal wszędzie, gdzie kręci się kryminalne seriale – ale jednak kotletem. Trudno doszukiwać się oryginalności w zamordowanej młodej dziewczynie, która prawdopodobnie skończyła martwa na skutek niezbyt rozsądnych podbojów erotycznych. Mieliśmy to w Twin Peaks. Mieliśmy to w How to get away with murder. I w dziesiątkach innych kryminalnych produkcji zarówno na zachód, jak i na wschód od belfrowskich Dobrowic.
W zasadzie nie powinnam mieć nic przeciwko odgrzewanym kotletom. Moje gazetkowe opowiadanie też było takim kotletem. Wprawdzie byłam za młoda, żeby pisać o zbrodniach, zwłaszcza takich na tle seksualnym… ale pomysł na historyjkę o nauczycielach bezczelnie zerżnęłam od starszych kolegów z zaprzyjaźnionego liceum. Przez kolegów rozumiem kolegów po fachu, bo w życiu ich nie spotkałam. A przez zaprzyjaźnione liceum – fakt, że mieszkałam pod jednym dachem z ich polonistką. Oba opowiadania były (że się tak nieskromnie wyrażę) całkiem niezłe, mam więc nadzieję, że mimo odgrzewania kotleta Belfrowi też uda się jako tako dotrzymać kroku jego starszym kolegom.
Ale czy rzeczywiście tak będzie? Po pierwszym odcinku miałam spore wątpliwości. Po drugim nadzieja znów trochę odżyła… Ale przepowiadania przyszłości tym razem się nie podejmę. Nie mam pojęcia, czy to będzie objawienie. Nie siedziałam w napięciu przed telewizorem… póki co napięcie to nie jest najmocniejsza strona Belfra.
Za to portretowanie rzeczywistości – na piątkę. Do gangsterów wprawdzie nie jestem przekonana… ale cała reszta Dobrowic tworzy całkiem niezły klimat. Od małomiasteczkowych policjantów, przez nauczycieli z obleśnym wuefistą na czele (dlaczego to zawsze są wuefiści??), aż po rodziców-pieniaczy i ich zbuntowane dzieci – pod tym względem Belfer jest wiarygodny i dopracowany w szczegółach. Nawet język licealnej młodzieży nie brzmi zanadto sztywnie. Pod tym kątem scenarzyści (a wśród nich Jakub Żulczyk) wykonali kawał dobrej roboty.
Co będzie dalej, zobaczymy. Mam tylko nadzieję, że serial jednak czymś mnie zaskoczy i że w połowie pierwszego odcinka nie domyśliłam się jeszcze, kto zabił. Bo tego nie wybaczyłabym żadnej produkcji z żadną ilością Stuhrów w obsadzie.