Jeśli interesujecie się historią i rozwojem kryminalistyki, powinniście zostać fanami Netflixa. Seriali kryminalnych tam co niemiara, ale na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy pojawiły się tam również dwie produkcje odsłaniające kulisy zarówno słynnych spraw sprzed lat, jak i tego, w jaki sposób powstawały i były wdrażane cenione dziś techniki profilowania kryminalnego.
Z jednej strony mamy Mindhuntera, w którym dwóch upartych agentów FBI postanawia przeprowadzić wywiady ze słynnymi seryjnymi mordercami z nadzieją, że w ich psychice uda się odnaleźć coś, co pozwoli skuteczniej łapać kolejnych tego typu przestępców. Z drugiej strony mamy też serial Manhunt: Unabomber, w którym równie uparty agent FBI bezprecedensowo wykorzystuje profilowanie językowe do złapania terrorysty Teda Kaczynskiego. Na pierwszy rzut oka oba seriale są bardzo podobne – oto ambitny młody agent mierzy się ze skostniałymi strukturami FBI, próbując przeforsować nowatorskie metody pracy. Obejrzałam obie produkcje, nie będę ukrywać, że Manhunt podobał mi się bardziej, ale niezależnie od moich osobistych sympatii te dwa seriale i ich sposób opowiadania o trudnych początkach nowoczesnego profilowania kryminalnego aż proszą się o porównanie.
Fabuła
Punkt wyjścia dla obu seriali niby jest dość podobny, ale z każdym odcinkiem widać wyraźną różnicę w podejściu do całej historii. Manhunt: Unabomber układa nam akcję w bardzo klasyczny sposób i to od razu na dwóch frontach. Z jednej strony dostajemy kryminalną zagadkę: jak dopaść Unabombera. I choć wiemy, jak ta sprawa się skończy, sposób, w jaki się rozwija, jest dla widza bardzo angażujący. Z drugiej strony mamy też klasyczne starcie gliny i przestępcy – a nam pozostaje tylko śledzić, który z nich okaże się sprytniejszy.
Minhunter podchodzi do sprawy trochę inaczej. Tak naprawdę nie koncentruje się na zagadce kryminalnej, a raczej na tym, jak rozwijały się pewne metody badawcze. Jeśli ktoś szuka w tym serialu suspensu albo głębokiego wglądu w psychikę morderców, może się trochę rozczarować – zwłaszcza, że na przestępców patrzymy tutaj oczami badacza, który próbuje coś z nich wydusić. Trudniej nam dostrzec ich motywy, trudniej nam wczuć się w ich sytuację, więc i emocje są tu zupełnie inne – zamiast angażować się w starcie protagonisty z mordercami, podchodzimy do nich raczej z dystansem i niepokojem. Tak naprawdę Minhunter nie ma wyraźnie wyodrębnionego czarnego charakteru, co w opowieściach o FBI jest dość niecodzienne. Seryjni mordercy się w nim pojawiają, ale są głównie tłem dla coraz śmielej poczynającego sobie z ludźmi wrednego agenta – to on jest tu jedyną gwiazdą, a kulminacyjny punkt serialu zbiega się z jego osobistym kryzysem… i jeśli nie polubiliśmy bohatera (a trudno go polubić), to wielu z nas ten kryzys guzik tak naprawdę obchodzi.
Sezony obu tych seriali skonstruowane są zupełnie inaczej – Manhunt jest zamkniętą całością i gdyby drugi sezon nigdy się nie pojawił, w żaden sposób nie wpłynie to na odbiór pierwszego. Mindhunter nie daje już tego komfortu obcowania z zamkniętą historią. Praktycznie przez cały sezon przewijają się w nim na pierwszy rzut oka nijak niezwiązane z fabułą wstawki z jakimś podejrzanym typem – można się spodziewać, że ten wątek nabierze znaczenia w drugim sezonie, gdy gość „wreszcie” zacznie zabijać, a nasz bohater przestanie się nad sobą użalać i zajmie się wreszcie jakąś konkretną robotą. Wszystko to razem trochę dawało mi wrażenie, że ten sezon jest niepełny i w zasadzie jest jednym wielkim zwiastunem sezonu drugiego – a to nie do końca jest coś, czego oczekuję od seriali.
Stosunek do historii i postaci
Żaden z tych seriali nie jest dokumentem, więc trudno się spodziewać 100% dokładności – ale każdy z nich bierze na warsztat prawdziwą historię i prawdziwych bohaterów. Mindhunter jest dodatkowo oparty na książce napisanej przez agenta FBI… ale paradoksalnie to on jest bardziej frywolny w podejściu do opowiadanej historii. Żaden z bohaterów nie nosi tam swojego własnego nazwiska, od głównych bohaterów po seryjnych morderców – każdy jest tam zaledwie wzorowany na kimś innym. I to wzorowany dość wybiórczo… pierwowzór głównego bohatera, w przeciwieństwie do postaci zagranej przez Jonathana Groffa, zdaje się wcale nie być bucem ani psychopatą i nie zachowuje się jakby miał do tego jeszcze niezdiagnozowanego Aspergera. Ale co począć, postaci budowane na modłę skrzyżowania Sherlocka Holmesa z wrednym kosmitą są ostatnio całkiem modne. Dziwi mnie nieco ten zabieg z sięganiem do książki tylko po to, by powymieniać wszystkich bohaterów – zwłaszcza, że cały serial opowiada głównie o prowadzeniu psychologicznych badań na seryjnych mordercach. Na miejscu rzeczywistych autorów tych badań czułabym się nieco dziwnie z myślą, że w popkulturze wszystkie moje zasługi zgarną nieistniejące postaci.
Pod tym względem Manhunt: Unabomber zdecydowanie bardziej przypadnie do gustu tym widzom, którzy lubią zaglądać w prywatne życie sławnych ludzi, nawet jeśli mieliby to być sławni terroryści. Tutaj nikt się nie chowa za wymyślonymi postaciami, choć ich kreacje oczywiście do pewnego stopnia są wymyślone. Ale jak nic dostajemy pojedynek Teda Kaczynskiego z faktycznie istniejącym agentem FBI – i to od razu dodaje historii nieco pikanterii. Ale Manhunt też nie jest superwierny rzeczywistości. Jego grzech polega na tym, że w samym centrum śledztwa stawia człowieka, który tak naprawdę stał z boku i wcale sam jeden w pojedynkę nie załatwił Unabombera… ale hej, pojedynki dwóch genialnych umysłów od zawsze sprzedają się lepiej niż ciężka zbiorowa praca.
Główny bohater
Głównych bohaterów obu seriali łączy zaskakująco dużo. Pomijając już to, że obaj są młodymi agentami FBI skłonnymi do łamania zasad i sfrustrowanymi naukowym konserwatyzmem swoich przełożonych, łączą ich jeszcze dwie ciekawe rzeczy. Po pierwsze: każdy z nich jest odbiciem „swojego” mordercy. Im dalej w las, tym bardziej widać, że nieszczęsny Holden Ford jest równie psychopatyczny jak więźniowie, z którymi prowadzi wywiady – tylko póki co znalazł dla tych skłonności mniej mordercze ujście. Jim Fitzgerald też zaskakująco dobrze dogaduje się z Unabomberem, nasiąka jego filozofią – gdyby nie okoliczności, panowie pewnie by się zakumplowali. A oto druga trudna do przeoczenia rzecz, która łączy obu panów: obaj bohaterowie prawie nie używają mięśni twarzy.
W przypadku Sama Worthingtona (Manhunt) w zasadzie nie jest to dziwne, to po prostu znak rozpoznawczy jego dość drewnianego aktorstwa – które o dziwo jakoś specjalnie nie utrudnia odbioru serialu… Może poza tymi momentami, kiedy agent Fitzgerald niewerbalnie komunikuje się z żoną, a my się zastanawiamy, jakim cudem ta kobieta wie, o co mu chodzi. Ale już u dość przecież plastycznego Jonathana Groffa (Mindhunter) to nieco osobliwe… ten sztuczny brak mimiki w połączeniu z jego dziwnymi zachowaniami, czyni agenta Holdena Forda jednym z bardziej irytujących bohaterów w historii seriali. Chyba muszę zaktualizować swój ranking. Nie będę ukrywać, Manhunt miał mi do zaoferowania nieco jednak sympatyczniejszego protagonistę.
Obsada
Pod tym względem już w przedbiegach wygrywa Manhunt – dość powiedzieć, że obok Worthingtona w roli agenta FBI jako Ted Kaczynski występuje Paul Bettany. Nawet Chris Noth aka Mr Big załapał się na rolę drugoplanową. W Mindhunterze zobaczymy twarze aktorów, które jeszcze się widzom nie opatrzyły, i mogłaby to być zaleta, gdyby nie to, że połowa postaci wypada totalnie antypatycznie. I to niestety nie w ten sposób, że kochamy ich nienawidzić – zwyczajnie ciężko się na nich patrzy, a kiedy bohaterowie cię irytują, dość trudno wykrzesać z siebie zainteresowanie ich losem… Niektórym ta plejada odpychających postaci przypadła do gustu – to jest ta część widzów, która czerpie przyjemność z czucia się źle podczas seansu. Totalnie ich rozumiem, bo też miewam takie filmowe zboczenia, ale akurat Mindhunter nie do końca trafił w moją wrażliwość.
Niby więc takie podobne, a jednak bardzo różne – oba seriale znajdują swoich wielbicieli i widzowie często dość jasno opowiadają się po jednej ze stron. Do mnie zdecydowanie bardziej przemawia Manhunt, być może dlatego, że nie znoszę nie lubić głównego bohatera… Poza tym, zawsze bardziej ciekawili mnie skomplikowani złole o wysokim ilorazie inteligencji – a Manhunt stara się eksplorować punkt widzenia Kaczynskiego i rzucić nieco światła na pokręcone ścieżki jego umysłu. Jak dla mnie paradoksalnie robi to dużo ciekawiej niż Mindhunter, który z definicji miał się skupiać na psychice morderców… a zostawił mi tylko wrażenie, że są odpychający i zdecydowanie dalecy od normalności – nic nowego pod słońcem.
A jak jest w waszym przypadku? Który z seriali bardziej przypadł wam do gustu?