Nadszedł czas na rozdanie najważniejszych nagród filmowych – zanim jednak Amerykańska Akademia Sztuki Filmowej w nocy z niedzieli na poniedziałek polskiego czasu przyzna Oscary, chcę się z wami podzielić 10 elementami, które na mnie zrobiły największe wrażenie wśród tegorocznych nominowanych filmów.
Niepokój Psich pazurów
Specyficzny western w reżyserii Jane Campion robi ogromne wrażenie pod wieloma różnymi względami – ale jaki to był okropnie stresujący seans! Miał taki być, bo napięcie pomiędzy bohaterami mieszkającymi pod jednym dachem jest tu kluczowym elementem, a relacje pomiędzy dwoma braćmi wspólnie prowadzącymi ranczo, nową żoną jednego z nich i jej synem z poprzedniego małżeństwa są głównym tematem filmu. Ale dla kogoś, kto się stresuje w sytuacjach społecznych, niektóre sceny były straszliwie niekomfortowe – mało nie dostałam zawału, kiedy biedna zakompleksiona Rose została wrobiona w koncertowanie dla swoich dystyngowanych teściów!
Olivia Colman w Córce
Córka to jeden z moich ulubionych tegorocznych filmów – i bardzo udany debiut reżyserski Maggie Gyllenhaal. Niby opowiada o kobiecie na wakacjach wspominającej swoją młodość i relacje z dziećmi, a ogląda się to prawie jak najlepszy thriller. Ale postać grana przez Olivię Colman to ktoś, w kim doskonale się odnajduję. Gdybym była tylko nieco odważniejsza, też bym tak wrzeszczała na ludzi hałasujących w kinie. I odmawiała przesunięcia leżaczka, bo niby dlaczego ja mam się przesuwać, skoro byłam tu pierwsza i mi tu dobrze. To jest totalnie ten rodzaj asertywności, którego chciałabym się nauczyć! #lifegoals
Światło i zdjęcia w Tragedii Makbeta
Makbet nigdy nie należał do moich ulubionych sztuk Szekspira, ale to, co robi z nim Joel Coen, a właściwie jego ekipa od scenografii, oświetlenia i zdjęć, zdecydowanie zasługuje na uwagę. Czarno-biały film osadzony jest w monumentalnych, a jednocześnie minimalistycznych dekoracjach oświetlonych i kadrowanych w taki sposób, jakby startowały w konkursie na najlepsze zdjęcia architektury. Coś pięknego.
Andrew Garfield w Tick, tick… BOOM!
Muszę przyznać, że dopiero w ostatnich miesiącach naprawdę „odkryłam” Andrew Garfielda. Wiecie, kojarzę gościa od lat, widziałam go w różnych filmach i rozmaitych rolach… Ale w zasadzie dopiero w tym sezonie zdałam sobie sprawę, że jego karierę trzeba bardzo uważnie śledzić, bo tam się dzieją niesamowite (!) rzeczy. I taką rzeczą jest choćby jego rola w musicalu Tick, tick… BOOM!. Co ten chłopak tam wyprawia, jak on śpiewa, jak się fenomenalnie odnajduje w roli dobiegającego trzydziestki kompozytora sfrustrowanego tym, że zupełnie nic jeszcze nie osiągnął, mimo że WIE, że jest stworzony do wielkich rzeczy! Miód na moje serce, oczy i uszy.
Kameralność Belfastu
Złośliwi mogliby powiedzieć, że Belfast to kolejny już zainspirowany Romą film, w którym reżyser nostalgicznie wraca do czasów swojego dzieciństwa, tutaj w dodatku także czarno-biały. Zupełnie, jakby Kenneth Branagh zobaczył Romę i stwierdził: też chcę taki film! Ja tam jestem ukontentowana, że tak stwierdził – bo Belfast z łatwością utorował sobie drogę do mojego serduszka.Jest coś przedziwnego w tym momencie, w którym człowiek odkrywa, że Branagh, który stał się chodzącym symbolem angielskiego dżentelmena i nikt by się pewnie nie zdziwił, gdyby okazało się, że jest potomkiem któregoś króla albo samego Szekspira, okazuje się być… chłopcem z robotniczej dzielnicy w Belfaście w Irlandii Północnej. I to właśnie takiemu chłopcu i losom jego rodziny przyglądamy się w tym filmie, w miarę jak w tle rozgrywają się pierwsze lata krwawego i długotrwałego konfliktu. Perspektywa dziecka i skupienie się na jednej ulicy i jednej rodzinie daje temu filmowi dużo serca, ciepła, humoru i pewnej lekkości, a sam film zdaje się nam przypominać, że nawet w czasach historycznej zawieruchy, kiedy dwie ulice dalej wybuchają bomby, a w rodzinie toczą się rozmowy, czy to już jest ten moment, by porzucić dom i jechać w nieznane, życie uparcie toczy się dalej – ludzie się kochają, dzieci chcą się bawić, rodziny dbają o swoich.
Peter Dinklage w Cyrano
O tym, że Peter Dinklage jest świetnym aktorem, nie trzeba chyba przekonywać nikogo, kto widział Grę o Tron. W Cyrano natomiast możemy się przekonać, że jest też fenomenalny w roli bohatera romantycznego – nawet kiedy gra w musicalu, nie mając zbyt musicalowego głosu. Oryginalnie Cyrano de Bergerac to sztuka o poecie, który ma takie kompleksy na punkcie swojego ogromnego nosa, że nie jest w stanie wyznać miłości ukochanej kobiecie, uważając się za jej niegodnego, zamiast tego wykorzystuje swój literacki talent i swoje szczere uczucia, by pomóc ją zdobyć mniej wygadanemu, ale za to przystojnemu koledze, w którym dziewczyna się skrycie podkochuje. Bo czego się nie robi dla szczęścia ukochanej kobiety, nie? Film Wrighta bazuje nie tyle bezpośrednio na tekście Edmonda Rostanda, co na jego scenicznej adaptacji według scenariusza Eriki Schmidt, prywatnie żony Dinklage’a. Schmidt spojrzała na Cyrano świeżym okiem i zamiast doklejać karykaturalny sztuczny nos kolejnemu znanemu i pewnie przystojnemu aktorowi, który na scenie będzie się użalał nad swoim wyglądem, a potem zdejmie charakteryzację i pójdzie do domu, postanowiła przepisać tę rolę dla osoby niskorosłej, kogoś, kto urealni doświadczenia bohatera i nada im nieco innego wymiaru. I to było świetne posunięcie, bo w tym ujęciu Cyrano traci tę karykaturalność, która jednak gdzieś się przez lata z tą postacią związała, zyskuje za to jeszcze więcej serca i autentyczności. A Peter Dinklage błyszczy w tej roli – o bogowie, jak on już samą mimiką gra tę miłość, te nieśmiałe nadzieje, te większe niż życie rozczarowania! No coś wspaniałego.
Temat dziedziczonej traumy w Encanto
Przyznaję, że oglądam stosunkowo niewiele animacji i może dlatego mam (nie wykluczam, że mylne) wrażenie, że większość flagowych filmów Disneya skierowanych do dzieci mówi co najwyżej o sile przyjaźni i rodziny. A tymczasem śpiewającym krokiem wchodzi na scenę Encanto i wyciąga temat międzypokoleniowej traumy. Cała idea filmu zasadza się na tym, że babcia, która w młodości straciła dom, z trójką malutkich dzieci musiała uciekać z płonącej wioski i widziała przy tym, jak zamordowano jej męża, próbując stworzyć swojej rodzinie bezpieczne miejsce do życia, jednocześnie nieświadomie wtłacza w kolejne pokolenia problemy emocjonalne, które, jeśli nad tym zastanowić, wprost można wyprowadzić z jej doświadczeń i obawy przed tym, że mogłyby się powtórzyć. Czy to jest temat, jakiego spodziewalibyście się po Disneyu? A jednak, ubierając to wszystko w magiczne moce i bajeczne kolory, Encanto dotyka czegoś bardzo poważnego i ważnego – bo często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jakie rodzinne historie w sobie nosimy.
Queer-kodowany Luca
Średnio co pół roku słyszymy ostatnio, że Disney w nowym filmie w końcu wprowadzi swoją pierwszą otwarcie homoseksualną postać – po czym zazwyczaj trudno się tego dopatrzeć albo temat zostaje ograny jakimś jednym słowem, które na dodatek potem jeszcze znika w dubbingu. Tym razem Disney i Pixar nie silą się na otwartość, tylko idą w srogą metaforę, ale Luca jest tak bardzo o wychodzeniu z szafy, tkwieniu w niej i przezwyciężaniu społecznej niechęci wynikającej z lęku przed nieznanym, że już bardziej się chyba nie dało (bez mówienia rzeczy otwarcie). Luca to też trochę takie Call me by your name, tylko że dla dzieci i o „potworach” morskich przybierających ludzką postać i incognito spędzających wakacje we włoskiej mieścinie. Jest sielankowe otoczenie, są chłopcy w szortach jeżdżący na rowerach, odkrywanie nowego świata w towarzystwie bardziej doświadczonego „kolegi”, dość gorzkie zakończenie i w tle dorosłe osoby, które całe życie siedziały w szafie. Znowu jest to coś, czego by się człowiek po Disneyu nie spodziewał – ale jaki to jest przeuroczy film!
Diuna. Po prostu Diuna. W całości.
Tu nie ma się co nad tym rozwodzić – byłam Diuną zachwycona po premierze i jestem nią zachwycona dalej. Najbardziej nie mogę wyjść z podziwu, jak tworząc epicki (bo inne słowa są za małe) wizualnie film, udało się jednocześnie uchwycić coś, co nazywam „doświadczeniem czytania Diuny” – nie tylko klimat stworzonego przez Herberta świata, ale i rytm jego tekstu i wszystkie jego charakterystyczne właściwości. Więcej o tym, jaką adaptacją jest Diuna, pisałam tutaj.
Portret millenialsów w Najgorszym człowieku na świecie
Rzadko widuje się komedie romantyczne w oscarowej stawce… Chociaż trzeba przyznać, że norweski kandydat do Oscara, mimo że reklamowany jako komedia romantyczna, ma co najwyżej elementy tego gatunku. Przede wszystkim to zaś głos pokolenia millenialsów – bo kiedy tak podążamy za główną bohaterką przez jej kolejne związki, kierunki studiów, prace, zajawki, relacje z rodziną i szukanie sobie miejsca w życiu, aż trudno nie poczuć, że ten film trochę tuli do serca nasze własne rozterki i nieogarnięcie.
Teraz już wiecie, za które filmy trzymam kciuki – a co w tegorocznej oscarowej stawce zrobiło największe wrażenie na was?