Dzisiaj – dla odmiany – będzie o knajpie. Co prawda nie jestem krytykiem kulinarnym ani tym bardziej wybitnym znawcą lokalnych pubów… ale jeśli chodzi o knajpy wzorowane na miejscach z moich ukochanych książek, filmów i seriali – jestem wielką fanką, jeszcze zanim do nich wejdę.
Nowe wpisy
Po pierwszym odcinku Czarnego lustra (Black mirror) zamierzałam napisać tekst o tym, że był to chyba najlepiej przemyślany początek serialu w historii telewizji. Wszyscy o nim mówili. Nawet ludzie, którzy nie przepadają za serialami, słyszeli coś o nieszczęsnym premierze Wielkiej Brytanii i równie nieszczęsnej świni.
Jeśli myślisz, że w dobie komputerów sztuka pisania listów zanika… to nie, nie jesteś mugolem. Masz absolutną rację. Jeżeli komukolwiek przychodzi jeszcze dzisiaj do głowy odręcznie napisać list, to chyba głównie w okolicach Walentynek. I to tylko najbardziej romantycznym hipsterom.
Może trudno w to uwierzyć, ale dopiero w tym tygodniu obejrzałam w całości wszystkie filmy z Indianą Jonesem. Oczywiście, że widziałam wcześniej mniej lub bardziej obszerne fragmenty, w końcu takie klasyki ciągle lecą w telewizji. Ale z telewizją bywa tak, że trafiasz na film w samym jego środku, oglądasz do najbliższej reklamy, a potem zmieniasz kanał i zapominasz, na co przed chwilą patrzyłeś… A ja dodatkowo nie bardzo lubię zaczynać od środka.
31 sierpnia przypada małe święto, Dzień Blogów i Blogerów. A to idealna okazja, żeby opowiedzieć co nieco o tym, jak to wszystko się zaczęło.
Wbrew temu, co napisałam w jednym z poprzednich postów, potterowskie fan fiction wcale nie było pierwszym blogiem, do którego przyłożyłam rękę. Pierwszym od początku do końca moim, owszem (o ile w ogóle da się tak powiedzieć o fanowskich opowiadaniach). Ale przed nim było coś jeszcze. Coś, z czego moja pamięć chyba nie jest dumna, skoro zagrzebała to gdzieś głęboko w odmętach bezużytecznych wspomnień… i nawet dla mnie to odkrycie było zaskakujące.
Jeśli chodzi o książki, jestem straszną estetką. Wszyscy wiemy, że książek nie należy oceniać po okładce, ale czasem projektant i jego wybujała wyobraźnia potrafią zrobić krzywdę nawet najlepszym tekstom. Trudno mi na to przymknąć oko, dlatego z reguły staram się wybierać naprawdę dobrze zrobione wydania.
Jeśli jeszcze sam na to nie wpadłeś, pozwól, że cię oświecę: tak jak nie każdy serial to arcydzieło pokroju Klanu, tak nie każdy komiks to głupia historyjka dla dzieci. Stwierdzenie to zamierzam poprzeć przykładem możliwie najbardziej wyrazistym: nagrodzoną Pulitzerem powieścią graficzną Maus. Opowieść ocalałego Arta Spiegelmana. Jeśli to cię nie przekona, poddaję się – najwyraźniej jesteś beznadziejnym przypadkiem.
Marsylia (Marseille) z Gerardem Depardieu miała być francuską odpowiedzią na House of cards. Problem w tym, że nie za bardzo dosięga do tak wysoko postawionej poprzeczki, a z amerykańskim hitem łączy ją tylko temat politycznych rozgrywek i fakt, że bohater ma ładną żonę. Na tym podobieństwa się kończą, zwłaszcza że wspomniana żona zamiast z klasą brać sprawy w swoje ręce, startuje chyba w plebiscycie na najbardziej irytującą postać kobiecą. Ze Skyler White może nie wygra, ale wątpię, żebyście ją polubili.
Jeśli ktokolwiek mówił ci ostatnio, że musisz obejrzeć Stranger Things, zaufaj mu. Miał rację.
Śmiało mogłabym powiedzieć, że Stranger Things to moje najlepsze odkrycie tego roku… gdyby oczywiście nie fakt, że wcale go sama nie odkryłam, a zanim odpaliłam pierwszy odcinek, nasłuchałam się już co nieco o tym, jakie to cudo. A teraz dołączam do grona piejących z zachwytu.