Jak obrazić Franka Underwooda

by Mila

Marsylia (Marseille) z Gerardem Depardieu miała być francuską odpowiedzią na House of cards. Problem w tym, że nie za bardzo dosięga do tak wysoko postawionej poprzeczki, a z amerykańskim hitem łączy ją tylko temat politycznych rozgrywek i fakt, że bohater ma ładną żonę. Na tym podobieństwa się kończą, zwłaszcza że wspomniana żona zamiast z klasą brać sprawy w swoje ręce, startuje chyba w plebiscycie na najbardziej irytującą postać kobiecą. Ze Skyler White może nie wygra, ale wątpię, żebyście ją polubili.

W odróżnieniu od House of cards francuska produkcja wciąga nas w polityczną walkę w nieco mniejszej skali. Depardieu jako Robert Taro bije się tutaj ze swoim dawnym podopiecznym nie o władzę nad całym krajem i wpływy na świecie, ale o stanowisko mera Marsylii. Nie znaczy to jednak, że walka toczy się z mniejszym rozmachem. Są morderstwa, intrygi, zdrady, przekupstwo, narkotyki, kontakty z mafią, brudne sekrety z przeszłości… Frank Underwood nie powstydziłby się niektórych posunięć bohaterów Marsylii. Tyle tylko, że on zrobiłby to wszystko z klasą i charyzmą. A to dwie ważne rzeczy, których Marsylii zdecydowanie brakuje.

Kadr z serialu "Marsylia", Dan Franck, Florent-Emilio Siri, 2016.

Kadr z serialu Marsylia, Dan Franck, Florent-Emilio Siri, 2016.

Żaden z bohaterów nie ma w sobie ani krztyny charyzmy – nawet Depardieu nie bardzo mnie przekonuje. Co gorsza, działaniom i wyborom bohaterów brakuje widocznej motywacji. Scenarzyści niby próbowali ją upchnąć w dialogach, ale po samych postaciach nie widać przebłysków ambicji, namiętności, niczego. Może to wina aktorstwa, które bardziej pasowałoby do Klanu niż produkcji z udziałem światowej sławy gwiazdy.

Scenariusz, chociaż chaotyczny, też nie powala poziomem skomplikowania. Serial rozkręca się mniej więcej około siódmego odcinka, co przy sezonie złożonym z ośmiu części nie jest rewelacyjnym wynikiem. Nie wspominając już o tym, że największy zwrot akcji jest tak oklepany, że nawet nie wiem, jakimi słowami można go jeszcze opisać, by przypadkiem nie zdradzić fabuły.

Zdecydowanie najlepszym elementem serialu są malownicze ujęcia pięknej Marsylii. Na szczęście jest ich całkiem sporo. Szkoda tylko, że i do nich można się przyczepić – z jakichś powodów obraz lubi się tu zniekształcać, linia krajobrazu wygina się na wszystkie strony, budynki bez sensu się przechylają, rosną, maleją, wybrzuszają się… Trochę jak okropnie długie panoramiczne zdjęcie zmontowane przez kogoś, kto pierwszy raz w życiu ma w rękach aparat. Może miałam chwilowe zaburzenia widzenia. Które skończyły się po ósmym odcinku. A może miało to czemuś służyć. Ale czemu – nawet nie próbuję zgadywać.

Kadr z serialu "Marsylia", Dan Franck, Florent-Emilio Siri, 2016.

Kadr z serialu Marsylia, Dan Franck, Florent-Emilio Siri, 2016.

Niepotrzebnych efekciarskich zabiegów jest tu zresztą dużo więcej. Sceny w zwolnionym tempie, notorycznie powtarzane dźwiękowe retrospekcje, przytłumione dialogi… Muzykę komponował Alexandre Desplat, można by się więc spodziewać, że chociaż ten element będzie na poziomie… Ale nie jest. Serial używa muzyki wyłącznie do chamskiego manipulowania emocjami – i to tak natarczywego, że często przynosi efekt zupełnie odmienny od zamierzonego. Zamiast czuć napięcie, przypominasz sobie wszystkie marne horrory i łzawe filmy romantyczne, które też próbowały to robić.

Marsylia jest dla mnie jak jeden wielki niezrealizowany potencjał. W pewien sposób symbolem tego wszystkiego jest czołówka serialu – z jakichś względów słyszymy tam kobietę śpiewającą w arabskim stylu i można by się spodziewać, że produkcja spróbuje się odnieść do kwestii imigrantów czy faktu, że Marsylię nazywa się muzułmańską stolicą Europy. Szybko jednak okazuje się, że cały arabski wątek sprowadza się do kilku drobnych bandytów na usługach mafii i paru ukrytych pod chustami kobiet, którym za „odpowiedni” udział w wyborach obiecano kupić lodówkę. Mniej więcej w ten sam sposób serial traktuje wszystkie inne wątki – prześlizguje się po nich, jakby twórcy sami nie byli zainteresowani tym, o czym próbują opowiadać.

Trudno się dziwić, że widzowi też niezmiernie trudno jest utrzymać zainteresowanie. Ktokolwiek jako pierwszy porównał Marsylię do House of cards, zrobił to chyba jeszcze przed obejrzeniem choćby pół odcinka. I chyba życie mu niemiłe, bo wątpię, żeby Frank Underwood był zadowolony z tego porównania.

Przeczytaj także: