Jeśli jeszcze nie zauważyliście – oglądam dużo seriali. Ale moje „dużo” to jeszcze nic… Dopiero gdybyście poznali moją koleżankę ze studiów, przekonalibyście się, co to naprawdę znaczy „dużo seriali”.
Dziewczyna – nazwijmy ją: Marta – z miejsca stała się moim serialowym guru. Prawie zawsze, kiedy z nią rozmawiałam, miała dla mnie kolejny nowy, dobry serial. A bywało, że widywałyśmy się codziennie. Rozrzut tematyczny był ogromny, od świeżutkich seriali kryminalnych po produkcje o uroczych starszych paniach emitowane w latach osiemdziesiątych. Nie wiem, kiedy pomiędzy studiami, wolontariatem, zakuwaniem i studenckim życiem Marta znajdowała czas na te wszystkie seriale… Podejrzewam, że jest w posiadaniu nielegalnego Zmieniacza Czasu. Albo że jest po prostu genialna – bo jakimś cudem przy setkach odcinków i dziesiątkach sezonów ze wszystkimi „poważnymi” obowiązkami radziła sobie śpiewająco.
Studia co prawda już dawno za nami, ale od tego czasu niewiele się zmieniło. Za każdym razem, kiedy spotykam Martę, staję się bogatsza o kilka kolejnych tytułów, które koniecznie muszę obejrzeć. I w 99% procentach przypadków Marta trafia w mój gust idealnie.
Tak też było z How to get away with murder (Sposób na morderstwo). O czym może być serial o takim tytule? Ależ oczywiście – o prawnikach. A raczej o tym, co się dzieje, kiedy zbyt pewni siebie studenci prawa poczują, że wszystko im wolno.
A tak już zupełnie serio: poznajemy tutaj wziętą prawniczkę Annalise Keating i grupkę jej najlepszych studentów. Pierwszoroczniaków, którzy jakimś cudem już na tak wczesnym etapie studiów zostają uznani za godnych pomagania jej w wygrywaniu głośnych spraw. I jak ma im się nie poprzewracać w głowach?
Annalise ma to do siebie, że często broni ludzi, którzy mają całkiem sporo za uszami. A prowadzone przez nią zajęcia z nieznacznym tylko przymrużeniem oka można by nazwać poradnikiem dla przyszłych morderców – to właśnie tu dowiecie się nie tylko, jak wybronić klienta winnego zbrodni… ale przede wszystkim jak samemu nie dać się złapać, jeśli PRZYPADKIEM coś wam się kiedyś przydarzy. Dla naszych młodych bohaterów będzie to bardzo cenna wiedza – bo bardzo szybko okaże się, że przebywanie w towarzystwie profesor Keating grozi wplątaniem w naprawdę paskudne kłopoty.
Grupka młodych ludzi próbująca zatuszować prawdziwe morderstwo według wskazówek pani profesor… Zdaję sobie sprawę, że już w punkcie wyjścia można by podać w wątpliwość kilka podstawowych założeń, na których opiera się ten serial. Jak na przykład to, że życie przeciętnego prawnika mogłoby być choć w jednej dziesiątej tak fascynujące, jak zwykły poniedziałek Annalise Keating. Ale hej, jesteśmy w telewizji! Lekarze też rzadko przypominają House’a, a jakoś nikomu to nie przeszkadzało.
How to get away with murder to przede wszystkim świetnie napisane postaci i sprawnie prowadzona akcja. Już w pierwszej scenie widzimy grupkę studentów, którzy pod osłoną nocy taszczą ciało zawinięte w dywan. Ale jak do tego doszło i kto zabił? Brudne sekrety będziemy odkrywać po kawałeczku i z coraz większym zafascynowaniem – aż w końcu te skomplikowane, krwawe puzzle zaczną nabierać sensu.
Plusy serialu? Na pewno dobrze dobrana obsada z Violą Davis na czele. Odwrócenie akcentów – to nie jest kolejna produkcja o szukaniu sprawiedliwości dla maluczkich. Przechodzimy na ciemną stronę mocy… i szybko ta jazda bez trzymanki zaczyna nam się podobać.
Jedno jest pewne – amerykańskie seriale zaszczepiły mi w głowie wyjątkowo atrakcyjny obraz studiowania. Nowoczesne sale wykładowe i akademiki w klimatycznych budynkach, najlepiej z kominkiem we wspólnej sali. Mnóstwo przystojnych chłopców na roku. Wykładowcy skorzy do bratania się ze studentami. Gorące romanse z przystojnymi pracownikami naukowymi. I wisienka na torcie: tajemnicze zniknięcia, szalone intrygi, głośne morderstwa i zakopywanie ciał w pobliskim lesie. A do tego czasem jeszcze wampiry – bo czemu nie? Zwłaszcza jeśli mają twarz Iana Sommerhaldera.
A potem przychodzi człowiek na UJ… Zapędzają go na zajęcia w budynku, który z zewnątrz wygląda jak więzienie, w środku jak osiedlowa przychodnia, a wykłady odbywają się w byłej kaplicy, gdzie mikrofon nie działa, podłoga trzeszczy, z okien wieje, a z sufitu na wszystko spogląda Jezus – czyli wampira na sali raczej nie uświadczysz. Akademiki nie przedstawiają żadnej wartości artystycznej. A jeśli chodzi o gorące romanse… na roku na 10 facetów połowa woli towarzystwo innych mężczyzn, szósty to ksiądz, siódmy jest żonaty, ósmy ma 60 lat, a pozostałych dwóch nikt nigdy nie widział. Może zaginęli w tajemniczych okolicznościach, tylko nikt tego nie zgłosił odpowiednim służbom…
Nie mogę narzekać. Marta chyba też nie narzeka. Było fajnie. Ale niedosyt pozostał… Bo jakoś żadna z nas nie przypomina sobie taszczenia ciała zawiniętego w dywan.