31 sierpnia przypada małe święto, Dzień Blogów i Blogerów. A to idealna okazja, żeby opowiedzieć co nieco o tym, jak to wszystko się zaczęło.
Wbrew temu, co napisałam w jednym z poprzednich postów, potterowskie fan fiction wcale nie było pierwszym blogiem, do którego przyłożyłam rękę. Pierwszym od początku do końca moim, owszem (o ile w ogóle da się tak powiedzieć o fanowskich opowiadaniach). Ale przed nim było coś jeszcze. Coś, z czego moja pamięć chyba nie jest dumna, skoro zagrzebała to gdzieś głęboko w odmętach bezużytecznych wspomnień… i nawet dla mnie to odkrycie było zaskakujące.
Otóż: w gimnazjum pomagałam koleżance w prowadzeniu jej bloga z fanowskimi opowiadaniami o… Tokio Hotel. Tak jest. Takie były czasy. Miałyśmy po 14-15 lat, do niemieckiej granicy było bliżej niż do jakiegokolwiek dużego polskiego miasta, a oni byli wtedy WSZĘDZIE. Otwierałeś lodówkę, a tam wrzeszczący po niemiecku goście z dziwacznymi fryzurami. I paznokciami pomalowanymi na czarno. Te paznokcie o dziwo działały na ich korzyść, zwłaszcza, że akurat przechodziłam wtedy dość „mroczny” okres, a w mojej szafie nie było chyba ani jednej kolorowej koszulki. Czerń, czerń, depresyjne piosenki i koleżanki z pociętymi rękami. Do tej części jakoś nigdy nie doszłam, może ostatecznie emo-życie nie było dla mnie. Kto wie.
Nie pamiętam, ile powstało odcinków tej historyjki. Chyba niewiele. I mam nadzieję, że nigdzie już nie da się tego przeczytać. Od tego czasu na szczęście gust muzyczny zdążył mi się zmienić jakieś czterdzieści razy… Ale zdecydowanym plusem całej sytuacji było to, że odkryłam istnienie blogosfery.
Mała dygresja dla wszystkich młodych i pięknych, którym nieświadomość istnienia blogosfery wydaje się abstrakcyjna: jestem o trzy dni młodsza niż internet w Polsce (i to nie ten ogólnodostępny, tylko dopiero testowany na uczelniach). O cztery lata starsza od pierwszej strony internetowej rządu. O pięć lat starsza od Wirtualnej Polski. Raczkowałam i dorastałam równolegle do internetu (albo on do mnie). Jak na skamielinę trzymam się jeszcze całkiem nieźle, ale tak, pamiętam czasy, kiedy komputer służył co najwyżej do rysowania w Paincie albo grania w Simsy.
W każdym razie, choć nieszczęsne Tokio Hotel (co to w ogóle za nazwa??) dało mi przedsmak pisania dla ludzi, to na dobre wciągnęła mnie dopiero „moja własna” opowieść osadzona w świecie J.K. Rowling. Gdybyście nie wiedzieli, pozwólcie, że was oświecę: Harry Potter miał siostrę. Adoptowaną przez Śmierciożerców (w zasadzie nie wiem, dokąd ten wątek zmierzał). Ładną, mądrą, trochę wredną. Idealną kandydatkę na tę dziewczynę, przez którą Draco Malfoy ustawiłby sobie status „to skomplikowane”. Znaczy: takie trochę moje alter ego, tylko w poprawionej i znacznie bardziej wygadanej wersji.
Miałam sporo zabawy przy pisaniu tego tasiemca w odcinkach. Do Rowling było mi co prawda bardzo daleko, ale trafiła mi się grupka stałych czytelników, którzy długo potem „ubolewali”, że odechciało mi się doprowadzenia tej historii do końca. Nic nie poradzę, ostatni tom Harry’ego Pottera trochę pokrzyżował mi plany… Zresztą, byłam już zajęta kolejnym blogiem.
Z perspektywy czasu myślę, że trzeci (drugi?) blog był po prostu przejawem młodzieńczego emocjonalnego ekshibicjonizmu. Facebook jeszcze wtedy nie robił furory (na szczęście!), Instagram w ogóle nie istniał, dlatego trzeba było znaleźć jakieś inne ujście dla wszystkich swoich frustracji, lęków i małych radości. W moim przypadku przybrało to (przynajmniej początkowo) formę wyjątkowo poetyckiej prozy. Pod koniec już raczej morderczych opowiadań. Jeśli kiedykolwiek pisanie miało dla mnie wartość terapeutyczną, to właśnie wtedy. Pozwalało poukładać emocje, poszukać sensu w chaotycznych relacjach z ludźmi, wyrazić rzeczy, których nigdy nie wypowiem… bo jak raczyła dużo później zauważyć cała komisja podczas egzaminu magisterskiego: „pani znacznie lepiej pisze, niż mówi”. Też mi nowość.
Ale czas ekshibicjonizmu w końcu minął (nie całkiem), minęły młodzieńcze dramaty (dużo później) i nagle okazało się, że pisanie o sobie staje się strasznie nudne, kiedy już człowiek nie ma depresji i nie przyjaźni się z psychopatami. W tym momencie nie byłam już jednak w stanie żyć bez pisania… I tak oto trafiliśmy tutaj.
Padło na kulturę. Właściwie w sposób naturalny, bo niewiele innych rzeczy jest w stanie na długo utrzymać moją uwagę. Kulturze się udaje. Wyrastałam wśród książek, potem jeszcze jako dzieciak razem z Friendsami i Lostem odkryłam seriale, a kiedyś nawet w niewiele ponad miesiąc obejrzałam wszystkie filmy z Johnnym Deppem. O czym innym miałabym więc pisać?
Zaczynałam budować tego bloga pod zupełnie innym adresem, z paskudnym szablonem i przekonaniem, że piszę dla siebie, bo nikogo przecież nie obchodzi, co mam do powiedzenia o książkach, filmach czy czymkolwiek innym. Statystyki są brutalne i pokazują, że to przekonanie stanowczo zbyt długo hamowało rozwój bloga. I mój.
Ale te czasy już na szczęście minęły. Teraz dla odmiany jestem na zupełnie przeciwnym biegunie. Wierzę, że nie możecie żyć bez moich słów. Albo że przynajmniej od czasu do czasu coś was rozbawi albo zmusi do refleksji. Zamierzam się trzymać tego umiarkowanego optymizmu. A jeśli któregoś dnia poczujecie, że mojego ego dawno już mnie przerosło… nic nie róbcie. To stosunkowo nowe uczucie i chcę się nim nacieszyć. Najlepiej do końca życia.