Jeśli jeszcze sam na to nie wpadłeś, pozwól, że cię oświecę: tak jak nie każdy serial to arcydzieło pokroju Klanu, tak nie każdy komiks to głupia historyjka dla dzieci. Stwierdzenie to zamierzam poprzeć przykładem możliwie najbardziej wyrazistym: nagrodzoną Pulitzerem powieścią graficzną Maus. Opowieść ocalałego Arta Spiegelmana. Jeśli to cię nie przekona, poddaję się – najwyraźniej jesteś beznadziejnym przypadkiem.
Kiedy Art Spiegelman zaczynał rysować swój komiks, o Holocauście mówiło się i pisało w bardzo określony sposób, który on opisuje słowami: „przejmująca przemoc i żałobna prawość”*. Wielu osobom pomysł opowiadania o Zagładzie przy pomocy komiksu wydawał się, jeśli nie uwłaczający, to co najmniej kontrowersyjny. A jednak z perspektywy czasu wygląda na to, że taka forma zdała egzamin… a Maus. Opowieść ocalałego stał się jedną z najbardziej wymownych publikacji na temat Holocaustu, jakie kiedykolwiek powstały.
Art nie przeszedł przez obóz. Urodził się w 1948 roku w bezpiecznej Szwecji, a potem resztę życia spędził w Stanach. Ale mimo to Hitler i obozy śmierci okazały się mieć potężny wpływ na jego życie. Art dorastał w domu dwójki ludzi, którym udało się przetrwać piekło. W domu, w którym na ścianie wisiał portret małego Rysia – wyidealizowanego dziecka, z którym nie sposób było konkurować w oczach rodziców. Bo w końcu jak wygrać z bratem zamordowanym przez nazistów?
Art wychowywał się pod okiem ojca, w którego domu nic nie mogło się zmarnować – wszystkie zapałki były policzone i ani okruszek chleba nie mógł trafić do kosza. Co dla małego, grymaszącego przy stole Arta oznaczało często odgrzewanie tego samego posiłku przez kilka dni z rzędu, aż chłopiec w końcu porządnie zgłodnieje i przestanie wybrzydzać. Wreszcie, zaledwie 20-letni Art pochował swoją ukochaną matkę, która pewnego dnia bez słowa pożegnania podcięła sobie żyły. Tak, Hitler znacząco wpłynął na życie Arta. I z tego wpływu narodziła się opowieść o trudnych dziejach jego rodziny.
Maus maluje ten rodzinny portret na kilku różnych płaszczyznach. Przede wszystkim śledzimy tu losy Władka i Anji, uroczej pary polskich Żydów, którzy pobrali się w 1937 roku i przez chwilę byli bardzo szczęśliwi. Potem przyszedł najpierw polski antysemityzm, dalej Hitler ze swoją wojną, getto, nazistowskie obozy, bydlęce wagony. I wszechobecna śmierć. Władek szczegółowo opowiada swoją historię, kreśląc coraz bardziej przerażające sceny i podkreślając, że udało mu się przetrwać głównie dlatego, że był zaradny, oszczędny i prawie nikomu nie ufał.
Cała ta jego zaradność rzuci się potem cieniem na relacje z synem. Bo Maus to nie tylko opowieść o Holocauście, ale i o trudnych rodzinnych relacjach z kimś, kto przeszedł przez horror, którego nie sposób sobie wyobrazić. Art nigdy nie był blisko ze swoim ojcem. Trudno było być blisko z kimś, kto małemu chłopcu powtarza, że wszyscy koledzy zdradziliby go za kromkę chleba, jeśli tylko odpowiednio długo ich przegłodzić. Trudno być blisko z kimś, kto na każdym kroku daje ci odczuć, że do niczego się nie nadajesz i że nie dasz sobie rady w życiu. Kiedy poznajemy powojennego Władka, wszystkie cechy, które pozwoliły mu przetrwać, są już tak wyolbrzymione, że zakrawają na dziwactwa i obsesje. To bardzo nieprzyjemny człowiek, surowy, zrzędliwy, niewdzięczny, krytyczny i uprzedzony. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w opowieści o Holocauście – to Władek jest tutaj największym rasistą, jakiego poznajemy bliżej.
Art wielokrotnie zastanawia się, czy jego ojciec zawsze taki był, czy to dopiero wojna go takim uczyniła. Czy na swój sposób Władek próbuje stłumić w sobie poczucie winy, że on przetrwał, a inni zginęli? Młodemu Spiegelmanowi do zadania tych pytań potrzebne było trzydzieści kilka lat, długie godziny terapii i szczera rozmowa z ojcem o jego wojennych doświadczeniach. Odcięcie pępowiny i pogodzenie się z tym, jak ukształtowali nas rodzice, nigdy nie jest łatwe, ale tutaj przyjmuje naprawdę wyjątkową postać.
Cała ta historia i wszystkie przytłaczające emocje zostały podane nie tylko w formie komiksu, ale i nieco kontrowersyjnej metafory. Bohaterowie Spiegelmana przyjmują postać zwierząt: Żydzi są myszami, Niemcy drapieżnymi kotami, Francuzi żabami… Polakom trafiły się świńskie ryje, co oczywiście nie pozostało w naszym kraju bez komentarza. Sam autor mówi, że chciał tutaj wykorzystać różne skojarzenia – łącznie z tym, że w Stanach popularna jest polska kiełbasa wieprzowa. Głównie zaś chodziło mu o to, by znaleźć zwierzę, które nie byłoby częścią łańcucha pokarmowego kot-mysz, a jednocześnie oddawało stosunek Władka do kraju, w którym przed, w trakcie i po wojnie jego bliskich spotykały okropne rzeczy – czy nam się to podoba, czy nie, nie zawsze z rąk Niemców. Abstrahując jednak od tego, komu jaką gębę przypisano, ten podział na zwierzęce postaci świetnie podkreśla nie tylko rasizm Władka, ale i sposób, w jaki naziści patrzyli na narody Europy.
Tak naprawdę forma, w jakiej Spiegelman podaje nam swoją opowieść, mówi równie dużo, co treść. Zderzenie trudnej tematyki z dość schematycznymi rysunkami pełnymi zwierzątek wcale nie odbiera jej powagi, wręcz przeciwnie, momentalnie przywołuje skojarzenia, które z powodzeniem mogą zastąpić słowa. Wszystko jest tutaj starannie przemyślane i nie pozostaje bez wpływu na wydźwięk całej powieści. Choćby sposób mówienia Władka – nie wiem, jak to brzmi w polskim tłumaczeniu, ale w oryginale Władek cały czas wypowiada się toporną, trochę łamaną angielszczyzną imigranta. A to w subtelny sposób podkreśla, że nawet w kraju, w którym znalazł schronienie, wciąż tak naprawdę jest obcy.
Spiegelman snuje historię swojej rodziny oszczędnie, nie próbuje epatować cierpieniem, po prostu stwierdza fakty. Opowiada tak, jakby wziął sobie do serca rady Hemingwaya: nie opisuje emocji, on je tworzy – przy pomocy prostych, oszczędnych słów i czarno-białych, mrocznych rysunków. Efekt? Jedna z bardziej przytłaczających i złożonych opowieści o Zagładzie, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia.
Ale przecież komiksy to taka niepoważna sprawa, nie?
________
*Wszystkie odniesienia do wypowiedzi autora zostały zaczerpnięte z rozmowy Arta Spiegelmana z Konstantym Gebertem opublikowanej we wrześniu 2001 roku w czasopiśmie Midrasz [dostęp online: 22.08.2016].