Gdybym miała zrecenzować nowy film Davida Yatesa jednym zdaniem, powiedziałabym chyba, że Fantastyczne zwierzęta zaiste są fantastyczne. Dopiero powrót do świata Harry’ego Pottera uświadomił mi, jak bardzo za nim tęskniłam… ale o dziwo nostalgia wcale jakoś specjalnie nie zawyża mojej oceny. Nie musi. Bo i bez niej Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć to naprawdę bardzo dobry film.
Byłam nawet bliska stwierdzenia, że nie ma tu nieudanych momentów i że wszystko mi się w tym filmie podoba… Ale tak różowo nie jest. W tej wielkiej magicznej beczce miodu pojawiła się niestety łyżeczka dziegciu. Bardzo trudna do przełknięcia. Ale rzeczony dziegieć jest równocześnie największym spoilerem… umówmy się więc, że najpierw trochę bezspoilerowo się pozachwycam, a dopiero potem przejdziemy do drażliwych kwestii. I wyraźnie zaznaczę, w którym miejscu powinniście się ewakuować, jeśli nie chcecie sobie zepsuć zabawy.
Fanom Harry’ego Pottera tytuł Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć powinien kojarzyć się z zajęciami z opieki nad magicznym stworzeniami – dokładnie tak nazywał się słynny podręcznik napisany przez Newta Scamandera. Jak nietrudno się domyślić, tym razem J.K. Rowling i David Yates to właśnie ze słynnego magizoologa postanowili uczynić głównego bohatera.
Jest rok 1926 i Newt Scamander właśnie kończy pracę nad swoją słynną książką. Poznajemy go, gdy przybija do portu w Nowym Jorku, w ręku ściskając magiczną walizkę pełną niezwykłych stworzeń. Niektóre z nich są bardzo niesforne, szybko okazuje się więc, że kilku udało się wymknąć i teraz sieją zamęt na ulicach miasta. Czujnie obserwowany przez amerykański czarodziejski „wywiad” Scamander musi odnaleźć swoje zwierzęta… i przy okazji pakuje się w kłopoty znacznie większego kalibru. Dodatkowo w tle skomplikowane relacje między czarodziejami i niemagami, trochę polityki i ekologii, a także mugolski strach przed tym, co inne i niezrozumiałe.
Może się zdarzyć, że rozgryziecie „największy” zwrot akcji już na samym początku… ale niespecjalnie przeszkadza to w odbiorze całości. Dobrze poprowadzonych wątków pobocznych nie brakuje, a wyraziste postaci do spółki z przeuroczymi magicznymi zwierzętami skutecznie zawładną waszą wyobraźnią.
Fantastyczne zwierzęta są świetnie wyważonym filmem. Z jednej strony są ciepłe i zabawne, z drugiej mroczne i niestroniące od poważnych tematów. Dość powiedzieć, że słowo „Salem” wraca jak magiczny bumerang, a widz zagląda do rodzin pełnych przemocy i prosto w udręczone dusze ludzi ukrywających swą tożsamość w świecie piętnującym ich jako niebezpiecznych dziwaków. Jeśli planowaliście zabrać do kina swoje dzieci, radzę się dwa razy zastanowić. Poza tropieniem uroczych, psotnych niuchaczy wokół Central Parku, film ma jeszcze drugą, dość niepokojącą warstwę.
Eddie Redmayne jako Newt Scamander sprawdza się świetnie. W dużej mierze jest po prostu sobą, neurotycznym i wrażliwym młodym Anglikiem na obcym kontynencie. Jest w tym jakiś urok i choć jego postać dużo lepiej dogaduje się ze zwierzętami niż ludźmi, nie jest trudno go polubić. Dużo trudniej było mi sobie wyobrazić Colina Farrella wymachującego różdżką, ale przyznaję, że udaje mu się zbudować przekonującą i złożoną postać. Podobnie zresztą jak robi to Ezra Miller w roli tłamszonego i zmanipulowanego przez dorosłych nastolatka.
Najłatwiej jednak sympatię widzów zyskują poboczne postaci – jak choćby słodka i kokieteryjna czarownica notorycznie czytająca wszystkim w myślach… czy prostolinijny i uroczy niemag Kowalski ze swoimi rozbrajającymi reakcjami na dziwy magicznego świata. Tego jeszcze nie było, żeby mugol skradł cały film o czarodziejach.
Fantastyczne zwierzęta mają wszystko to, co lubiliśmy w Harrym Potterze: dobrze napisane postaci, niewymuszony humor, wartką akcję, tu i ówdzie poupychane aluzje, które prowokują do snucia fanowskich teorii spiskowych… Po słabym Przeklętym dziecku ten film jest naprawdę miłym zaskoczeniem.
Ale koniec tego dobrego. Teraz będą wady. I spoilery.
Czas rozprawić się z jedyną naprawdę nieudaną decyzją obsadową. Tuż przed premierą Fantastycznych zwierząt ujawniono, że w kolejnej części przygód Newta Scamandera poznamy wreszcie Gellerta Grindelwalda, dawnego przyjaciela (czy raczej miłość?), a potem przeciwnika Albusa Dumbledore’a. I że zagra go… Johnny Depp.
Nie wiem, ilu poza mną zostało jeszcze w ostatnich latach wiernych fanów Deppa, ale nawet ja nie jestem bezkrytyczna wobec jego poczynań na ekranie i poza nim. Ani wobec tego, co stało się z jego niegdyś piękną, indiańską twarzą. Nijak nie widzę Deppa z różdżką w ręku, a już tym bardziej romansującego z Albusem Dumbledorem… Wygląda jednak na to, że kolejny film z serii Fantastycznych zwierząt znacznie poszerzy granice mojej wyobraźni.
Na moje nieszczęście Gellert Grindelwald zaszczycił swoją obecnością już Fantastyczne zwierzęta. Po świetnym, emocjonującym i przede wszystkim cieszącym oko filmie w ostatnich minutach przychodzi nam przeżyć estetyczny szok. Oto objawia swe oblicze nie żaden Grindelwald, tylko ufarbowany na żółtawy blond i napuchnięty na twarzy Johnny Depp. Który nie pokusi się nawet o zagranie czegokolwiek w ciągu tych kilkudziesięciu sekund, kiedy pojawia się na ekranie… bo i po co. Wystarczy, że ma na twarzy dziwny make-up i trochę zmieni sobie akcent. Parę ostatnich filmów przetrwał w ten sposób, więc dlaczego miałby zrobić wyjątek dla Grindelwalda?
Sam fakt, że Johnny wygląda niezdrowo nie jest jeszcze najgorszy… Ale wydaje mi się to dość niesprawiedliwe, że Colin Farrell, który przez cały film pieczołowicie budował skomplikowaną i pełną niuansów postać, w mgnieniu oka zostaje zastąpiony Deppem… który chyba już nawet nie pamięta, co to znaczy niuans.
To powiedziawszy, muszę niestety stwierdzić, że największą (i dotkliwą!) wadą tych (a pewnie i przyszłych) Fantastycznych zwierząt jest Johnny Depp.
Nigdy nie sądziłam, że użyję jego nazwiska w takim kontekście…