Czas pogadać o Avengersach. Szczegółowo i ze spoilerami. Wszystko, co przeczytacie poniżej, jest gigantycznym spoilerem do Infinity War lub przewidywaniem i tym samym potencjalnym spoilerem do zapowiadanej na 2019 rok kolejnej części Avengersów. Jeśli nie widzieliście filmu, szczerze radzę nie czytać dalej. Zamiast tego możecie kliknąć tutaj i poznać moje bezpieczne i pozbawione spoilerów wrażenia z seansu lub tutaj dowiedzieć się więcej o głównym czarnym charakterze – Thanosie. Powtarzam komunikat: PONIŻEJ SAME SPOILERY! Ostrzegałam!
Złol nad złolami
A skoro już zaczęłam od Thanosa… Prawdopodobnie powtarzam się po raz 50, ale on jest tak dobrze napisanym i zagranym czarnym charakterem, że aż mam ochotę wybaczyć Marvelowi wszystkie poprzednie porażki w tej dziedzinie. Może dotychczasowi złole musieli być tak beznadziejni, żebyśmy teraz naprawdę docenili to, jak świetnego (anty)bohatera dostaliśmy. Wielowymiarowy, dobrze umotywowany, przekonujący, siejący grozę, ale i chwilami aż wyzywający nas do tego, by go zrozumieć i mu współczuć… Perfekcja. Tak naprawdę Thanos nie do końca jest tu potraktowany jako czarny charakter. Zwróćcie uwagę na to, ile poświęcamy mu uwagi, jakimi sekwencjami rozwija się jego wątek i z jakimi decyzjami Thanos musi się zmierzyć. Twórcy w pewnym sensie traktują go tu jak jednego z głównych bohaterów – i to na tyle ważnego, że ten film mógłby się nazywać Thanos: Ostatnia krucjata. Albo jakoś bardziej chwytliwie – ale wiecie, do czego zmierzam.
(Nie)oczekiwani partnerzy
Infinity War to bez wątpienia jeden z najambitniejszych crossoverów w historii kina. Czapki z głów, jak sprawnie udało się twórcom poprzeplatać wątki pozornie tak skrajnie różnych bohaterów. Niektóre spotkania były oczywiste, jak to, że Tony Stark musi się kiedyś zetknąć ze Stephenem Strangem, bo ci bohaterowie świetnie do siebie pasują i starcie ich rozbuchanych ego będzie na ekranie wyglądać rewelacyjnie. Co prawda dalej czekam na żart z Sherlockiem, ale kto wie, może najpierw należy porządnie wprowadzić do uniwersum Jude’a Law.
Z kolei o niektórych spotkaniach większość z nas nawet nie marzyła i nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo ich potrzebujemy, dopóki na ekranie nie zadziała się prawdziwa magia. Czy ktoś mógł przypuszczać, że Thor tak świetnie zagra w otoczeniu Strażników Galaktyki? Że stworzy tak udany duet z Rocketem? Ale te nieoczekiwane zestawienia działają też w pojedynczych malutkich scenkach. Bucky z Rocketem – wymiatają. Steve Rogers przedstawiający się Grootowi – scena z miejsca kultowa. Natasha spuszczająca kosmitom bęcki tuż obok Okoye – piękny girl power, szkoda, że tak krótko. Jeśli Marvel coś potrafi robić naprawdę dobrze, to przede wszystkim rozgrywać swoich bohaterów i Infinity War udowadnia to mistrzostwo na każdym kroku.
Bohaterowie, których było za mało
Film robi naprawdę niesamowitą robotę, spinając ze sobą wątki jakiegoś, lekko licząc, miliona bohaterów. Ale to nie zmienia faktu, że fani większości postaci wyjdą z kina z pewnym niedosytem. Tak naprawdę większość Infinity War skradła mała garstka bohaterów: Thanos i Gamora, Thor i jego nowi kumple, Stark i Strange. Cała reszta jest gdzieś na obrzeżach. Nie czuć, żeby byli wciśnięci do filmu na siłę, bo każdy znajduje swoje miejsce, ale też nie wydają się jacyś szczególnie ważni. Dziwi to zwłaszcza w odniesieniu do wszystkich postaci znajdujących się w Wakandzie – trailery sugerowały, że to będzie bardzo ważne miejsce akcji, a tymczasem spędzamy tam dużo mniej czasu, niż mogłoby się wydawać. Najbardziej pominięty jest chyba Steve Rogers… niby całkiem sporo go na ekranie, ale tak naprawdę poza naparzaniem się z kosmitami niewiele ma do roboty. Trochę szkoda, bo jego postać znajduje się przecież w bardzo ciekawym momencie – z aż do bólu amerykańskiego symbolu męstwa i honoru stał się gościem wyjętym spod prawa i zanim jego wątek ostatecznie się zakończy (a chyba do tego zmierzamy), fajnie byłoby przyjrzeć się tym okolicznościom nieco bliżej. Prawdopodobnie będziemy mieli okazję zrobić to w kolejnej części – i zarówno on, jak i Tony Stark (a może i Thor?) dostaną takie pożegnanie, na jakie zasługują, godnie ustępując miejsca młodszemu pokoleniu superbohaterów.
Hulk i trochę tragikomedii
Czy możemy poświecić chwilę na docenienie, jak sprytnym zabiegiem był bunt Hulka, który tym razem odmawia „wyjścia” z Bruce’a Bannera i pomocy w starciach z Thanosem? Z jednej strony wniosło to do filmu sporo humoru, ale z drugiej podkreślało grozę sytuacji – bo jeśli nawet Hulk boi się kolejnego spotkania z Thanosem, to sytuacja naprawdę jest nieciekawa.
Prawdziwy król MCU
Nie, nie mam na myśli Thanosa. Ani producenta Kevina Feige. Ani nawet Stana Lee, bez którego wszystko to po prostu by nie istniało. Zaryzykuję chyba wcale nie aż tak kontrowersyjną tezę, że pierwsze trzy fazy MCU należały do Tony’ego Starka. To od niego wszystko się zaczęło i to on tak naprawdę wprawił tę ogromną machinę w ruch. Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby pierwszym filmem MCU był Thor? Albo, co gorsza, Niesamowity Hulk z Nortonem? Gdyby nie przepisana na współczesność postać Tony’ego Starka i charyzma Roberta Downeya Juniora, do którego ten bohater pasuje jak rękawiczka robiona na miarę – nikt poza hardkorowymi fanami komiksów prawdopodobnie nie kupiłby tego konceptu. A tak, nie dość, że MCU rozrosło się do rozmiarów największego kinowego przedsięwzięcia… EVER, to jeszcze dzięki temu komiksy przeżywają renesans.
Serio, pierwsze 10 lat MCU upłynęło pod panowaniem Iron Mana. Najważniejsze wątki uniwersum w jakiś sposób kręcą się wokół niego – czy Civil War byłaby tym samym bez rozdzierającego odkrycia na temat jego rodziców? Nie zapominajmy też, że to jego ambicje i lęki stworzyły Ultrona. A teraz, w Infinity War spełniają się jego najgorsze koszmary – te, które pokazała mu Wanda w Age of Ultron – o tym, że mógł wszystkiemu zapobiec, wszystkich uratować, ale nie dał rady i teraz bliscy odchodzą na jego oczach. Zawiódł ich. Uwielbiam to, jak ten wątek się rozwija, ale z drugiej strony napawa mnie on przerażeniem na przyszłość – wszyscy wiemy, że Stark nie jest przegrywem i w końcu wszystko naprawi… pytanie tylko, za jaką cenę.
Pozytywne zaskoczenie: Thor
OMG, Thor. Marvel przespał jakieś 6 lat i dobrych kilka filmów, żeby dopiero teraz znaleźć prawdziwy pomysł na tę postać. Ale kiedy już znalazł… OMG. Loki od samego początku był idealny (OMG, Loki… do niego jeszcze wrócę), ale Thor początkowo był postacią dość płaską, jakkolwiek to brzmi przy jego posturze z gatunku „kulturysta narysowany przez pięciolatka”. Ot, był niesfornym książątkiem, które lubi komuś przywalić i dopiero musi się nauczyć pokory i odpowiedzialności. Ale poza odrobiną przytemperowania ego, Thor niespecjalnie się rozwijał, w zasadzie stał w miejscu (i machał młotem). Dopiero Ragnarok wymyślił go na nowo, pozwolił twórcom i Chrisowi Hemsworthowi naprawdę rozwinąć skrzydła i dodać tej postaci głębi. Teraz, po ostatnich dwóch filmach Thor jest kimś zupełnie innym, niż był na początku – do tego stopnia, że na mojej liście ulubionych superbohaterów przeskoczył z prawie samego dna na prawie sam szczyt. Nie tylko stał się o wiele fajniejszy i nagle okazało się, że ma poczucie humoru – ale też wreszcie zyskał głębię, której do tej pory cholernie mu brakowało.
Rychło w czas… bo jakkolwiek nie zachwycalibyśmy się teraz Thorem i jakkolwiek Chris nie byłby dalej zapalony do pracy, wątek tego bohatera zdaje się jednak zmierzać ku końcowi… Już na wstępie Infinity War jesteśmy w momencie, w którym Thor stracił wszystko. Nie ma Odyna, nie ma Asgardu, nie ma swojego młota, oka, nie ma matki, dziewczyny, większości starych przyjaciół, brata też już nie ma… To co ma, to już chyba tylko możliwość znalezienia w sobie siły do zemsty. I oby ta zemsta była mu dana! Ale co potem? Szczerze mówiąc, o ile Thor nagle nie dołączy do Strażników Galaktyki (coraz bardziej podoba mi się ta myśl) albo (jak chcieliby tego fani) nie zamieszka w Australii pod opieką niejakiego Darryla oraz Taiki Waititi, to nie bardzo widzę przed tą postacią perspektywę kolejnych solowych filmów… W każdym razie – warto docenić, że Thor odkrył wreszcie swój prawdziwy potencjał, tak w budowaniu postaci, jak i w tym, na co go naprawdę stać i jak wielką ma moc. Teraz już chyba nikt nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z bogiem.
Zabójczy początek: Loki
OMG, Loki! Nie da się zaprzeczyć, że tym razem twórcy zaczęli film od naprawdę ciężkiego kalibru. Już w pierwszej scenie wyłożyli nam zasady gry – tym razem może zdarzyć się naprawdę wszystko, nikt nie jest bezpieczny, a przed nami cały festiwal mniej lub bardziej spektakularnych śmierci. To momentalnie wprowadziło nas w klimat (czytaj: zestresowało) i był to zabieg naprawdę świetny. Spora część mnie buntuje się przeciwko tej śmieci, ale cieszę się, że potraktowano tę scenę w taki sposób, który domknął postać (czy jak kto woli: przemianę) Lokiego i podkreślił jego przywiązanie do Thora. Z jednej strony to najlepsze zakończenie wątku, jakie można było mu zafundować… ale z drugiej – przez to, że wszystko dzieje się tak szybko, tak nagle, nie jesteśmy na to gotowi i nie mamy czasu tego przetrawić, bo bombardują nas kolejne wątki – mam wrażenie, że Lokiemu należało się nieco więcej, prawdziwe pożegnanie. Może nawet więcej patosu. A co! W końcu mówimy o śmierci boga…
Motyw przewodni: poświęcenie
Infinity War w zasadzie jest filmem o poświęceniu i różnych jego odmianach. Mamy Groota, który wyłazi na chwilę ze swojej (doskonałej) nastoletniej skorupy i oddaje kawałek siebie, by pomóc Thorowi. Mamy też bohaterów, którzy gotowi są poświęcić samych siebie, by zapobiec katastrofie – jak Vision czy Gamora, mamy Lokiego, który poświęca się, by ratować życie brata. Ale twórcy pokazują nam też, że poświęcenie ukochanej osoby w imię wyższego celu wcale nie jest prostsze niż oddanie własnego życia. W zasadzie stawiają też pytanie, czy paradoksalnie rozporządzanie własnym życiem nie jest na jakimś poziomie łatwiejsze… Odchodzisz wtedy z myślą, że zrobiłeś coś dla innych, że kogoś uratowałeś – i wszystko się kończy. A kiedy przyjdzie ci odebrać życie ukochanej osobie, ten moment będzie cię prześladował do końca twoich dni… Nieprzypadkowo dwukrotnie pojawia się tu ten motyw w rozdzierających serce scenach między Wandą i Visionem oraz Star-Lordem i Gamorą. Nieprzypadkowo też Thanos musi poświęcić kogoś, kogo kocha, by zrealizować swój szalony plan (OMG, ta scena była tak dobra na tylu różnych poziomach!).
Wreszcie – mamy też bardzo nieoczywiste decyzje Doktora Strange’a, który najpierw zarzeka się, że w pierwszej kolejności będzie bronił wszechświata i Kamienia Czasu, a nie swoich towarzyszy, a potem nagle oddaje Thanosowi Kamień w zamian za oszczędzenie Tony’ego Starka. Czy to była niekonsekwencja? Nagły wybuch braterskiej miłości? Nic z tych rzeczy. To już chyba poświęcenie na skalę masową. Strange dobrze wiedział, co robi. Widział przyszłość i ten jeden jedyny scenariusz, w którym mają szansę wygrać – prawdopodobnie właśnie dzięki gigantycznemu poświęceniu. Strasznie chrystusowe to odniesienie, gdy droga do zwycięstwa prowadzi przez śmierć. Obawiam się też, że na tym jeszcze nie koniec chrystusowych odniesień i że życie Starka zostało na ten moment ocalone w bardzo konkretnym celu… Dodajcie sobie dwa do dwóch, bo dla mnie to TEMAT-O-KTÓRYM-NIE-WOLNO-ROZMAWIAĆ. Z jednej strony byłoby to piękne zamknięcie wątku Starka i jego 10 lat w MCU, ale z drugiej… mam szczerą nadzieję, że twórcy mnie jednak czymś zaskoczą i dadzą mu bezpiecznie odejść na emeryturę. Albo wychowywać małego Morgana.
No i pstryknął, skubany
Powiem tak – jakaś część mnie spodziewała się, że Thanos rzeczywiście może pstryknąć palcami pod koniec filmu. Ale była to chyba część dość sadystyczna, bo wyobrażałam to sobie nieco inaczej, niż ostatecznie się rozegrało. Wiecie, pstryknięcie i koniec. Cisza, czarny ekran, wjeżdżają napisy końcowe, żadnej sceny po napisach, nic. Szok i rok zastanawiania się, co tam się u licha odavengersiło, kto żyje, kto umarł… Byłoby to rozwiązanie dość odważne i drastyczne, owszem. Ale może trzymałoby nas w napięciu bardziej niż wiedza, że i tak wszystko za chwilę zostanie unieważnione.
Ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że droga, którą poszli twórcy, jest jedną z najlepszych możliwych – choć podczas pierwszego seansu to olśnienie, że ok, to nie jest ostateczne, oni zaraz wszyscy wrócą, mocno wybiło mnie z rytmu i spłyciło moją reakcję. A olśnienie przyszło wcześnie, bo już przy Buckym – on nie może jeszcze umrzeć, bo według komiksów powinien przejąć wątek Kapitana Ameryki, kiedy już pożegnamy się z Chrisem Evansem. Potem, kiedy wyparowywali bohaterowie świeżo wprowadzeni do uniwersum i tacy, którzy mają już zaplanowane kolejne solowe filmy, sprawa była coraz bardziej oczywista. Tak mnie to wytrąciło z rytmu, że tam, gdzie powinnam przeżywać odejście kolejnych bohaterów, ja czułam głównie ulgę, że to się nie dzieje „naprawdę”, nic nie jest ostateczne i póki co, wszyscy dalej są bezpieczni. W zasadzie wyłącznie Spider-Man mnie ruszył, ale ta scena sama w sobie była tak dobra, że nie poruszyłaby chyba tylko kamienia. Dopiero wtedy brutalnie przypomniano nam, że Peter Parker wciąż jest tylko dzieckiem, za młodym, żeby wciągać go w sam środek apokalipsy i stanowczo za młodym, żeby umierać. Czapki z głów, zwłaszcza, że te rozdzierające Mr Stark, I don’t feel so good… i I don’t want to go! były efektem improwizacji. Tom Holland naprawdę jest jak Spider-Man – wyrasta na godnego następcę wujka Roberta/Tony’ego.
Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się ten cały pstrykający zabieg podoba. Jest mocno osadzony w komiksach – tam co chwilę wszyscy giną i magicznie wracają do życia. Jest też trochę katarktyczny, bo pozwala nam przeżyć śmierci bohaterów (a przy drugim seansie już rzeczywiście je przeżyłam), zostawiając im otwartą furtkę do powrotu. W gruncie rzeczy zostawia nas też w niepewności – bo nawet jeśli wiemy, że część bohaterów musi powrócić (Spider-Man, przynajmniej część Strażników Galaktyki, Black Panther), to nie wiemy, jak to się odbędzie i za jaką cenę. Bo tak naprawdę wszyscy, którzy zostali teraz na polu bitwy, w taki czy inny sposób typowani byli do ostatecznego odejścia z MCU gdzieś pomiędzy jedną a drugą częścią Infinity War. Cały czas możemy kogoś pożegnać już nieodwracalnie…
Odwracalne czy nie?
Spokojnie można chyba zakładać, że nasi bohaterowie znajdą sposób na przywrócenie do życia wszystkich tych, którzy wyparowali pod koniec filmu. Pytanie tylko jak – czy zadziałają tu podróże w czasie, zabawa z multiwersami, Kamień Duszy czy może replika całej Rękawicy, której model widzieliśmy w kuźni Petera Dinklage’a (best casting ever!). Ale co z tymi, którzy zginęli jeszcze zanim Thanos pstryknął palcami? Mam wrażenie, że tutaj każdy przypadek należałoby rozważać osobno. Loki chyba na dobre pożegnał się z życiem – jego wątek zyskał ładne domknięcie i nie bardzo jest tu jeszcze coś dla niego do roboty. Szkoda, bo Hiddleston zrobił z tego bohatera prawdziwy majstersztyk, ale taka prawda. Heimdall też chyba zrobił, co miał do zrobienia, i więcej raczej go nie zobaczymy, zwłaszcza, że nowa broń Thora ma moc otwierania Bifrostu, więc i do tej roli Heimdall nie jest już potrzebny. Trochę szkoda też, że Vision schodzi ze sceny akurat, kiedy zaczęliśmy poznawać jego bardziej ludzką twarz – to był uroczy wątek i osobiście nie obraziłabym się na powrót Paula Bettany’ego w tej roli. Można zresztą przypuszczać, że w takiej czy innej formie Vision jednak powróci – internet już zastanawia się, czy Shuri przypadkiem nie udało się skopiować świadomości Visiona.
Największą zagwozdkę mam z Gamorą – jej śmierć fabularnie była wątkowi Thanosa bardzo potrzebna i choćby z tego tytułu wydaje się rozwiązaniem permanentnym. Bo po co Thanos miałby ją poświęcać, jeśli zaraz wszystko odkręcimy? Równie dobrze można by cofnąć czas aż do Lokiego i wrócić dokładnie do punktu wyjścia… Ale jeśli spojrzeć na przyszłość MCU, bardzo trudno uwierzyć w to, że Gamora już nie powróci. W planach są przecież Strażnicy Galaktyki vol. 3, a bez niej to już nie będzie to samo… Drużyna potrzebuje silnego pierwiastka kobiecego, a Mantis – jakkolwiek nie byłaby urocza – nie wypełni tej pustki, Nebula z kolei nie bardzo pasuje do reszty. Pozostaje też kwestia wypowiedzi Jamesa Gunna, który już rok temu zapowiadał, że w trzeciej części Strażników… Gamora ma odgrywać znacznie większą rolę niż dotychczas. Pytanie tylko, co to właściwie znaczy. Bo wiecie, duch Obi-Wana też odegrał istotną rolę, podobnie jak nieżyjący od dawna rodzice Harry’ego Pottera samą swoją nieobecnością kształtowali 7 tomów książek… Osobiście nie pogardziłabym realnym powrotem Gamory – w MCU jest już i tak za mało kobiet, żeby pozbywać się tych najfajniejszych.
Right in the feels
Ten film sprawił, że byłam chora z nerwów. Przed seansem, w trakcie i po nim. Nie wiem, czy to mnie usprawiedliwi w oczach „dorosłych” poważnych ludzi, którzy pewnie doradziliby mi, że powinnam się leczyć – ale oczywiście byłam też podjarana, zaciekawiona, szczęśliwa, że mogę choćby jako widz uczestniczyć w tak ogromnym wydarzeniu. Ten film, jego konsekwencje dla MCU i 10 lat, które do niego doprowadziły, to temat na tak wiele obszernych dyskusji, że jeden (nawet liczący już ponad 2500 słów) tekst nie odda mu sprawiedliwości. Dlatego w tym miejscu oficjalnie mogę już ogłosić start nowego cyklu postów #MARVELmonday, w którym po kolei będziemy brać na warsztat najważniejszych bohaterów i najciekawsze wątki MCU, podsumowywać, przewidywać przyszłość, zestawiać filmy z komiksami… i tak prawdopodobnie dociągniemy aż do Avengersów nr 4, bo materiału jest mnóstwo. Jeśli chcecie być na bieżąco, zachęcam do obserwowania Read up! w mediach społecznościowych – a tymczasem na dziś to by było na tyle. Stay tuned!
PS Podpięłam do tej kategorii także wszystkie dotychczasowe teksty na temat Marvela, więc jeśli jesteście ciekawi mojej opinii o poprzednich filmach, klikajcie w marvelowy banerek z Iron Manem!