Marks, Lenin i kryzys Allena

by Mila

Woody Allen zapowiedział, że już nigdy więcej nie nakręci żadnego serialu. I chwała mu za to. Bo jego pierwsza (i najwyraźniej ostatnia) przygoda z małym ekranem kuleje od pierwszego do przedostatniego odcinka. Zabawnie jest dopiero na samym końcu.

Wyprodukowany dla Amazona Crisis in six scenes to sześć dwudziestominutowych odcinków, które miały nas przenieść w lata sześćdziesiąte i opowiedzieć o zetknięciu się typowego starzejącego się małżeństwa z klasy średniej ze zbuntowaną młodą aktywistką, która wywróci ich życie do góry nogami. Kubańskie pieniądze, wybuchające bomby domowej roboty i stos książek Marksa, Lenina i Mao Zedonga to przecież istne trzęsienie ziemi w ich małym, konsumpcjonistycznym świecie. To tyle teorii, bo w praktyce gdyby nie ciągłe dysputy na temat wojny w Wietnamie, wyzysku i nierównego traktowania płci i ras, nic w serialu nie sugerowałoby, że przenieśliśmy się w przeszłość. Klimat lat sześćdziesiątych udało się może pięknie uchwycić w serialu Mad Men, ale Allenowi specyficzny urok tamtych czasów ewidentnie umknął.

Nie za dużo też Allena w Allenie. Dialogi co prawda całkiem błyskotliwe i prawdopodobnie kilka razy zaśmiałabym się, gdybym czytała je na papierze… Ale na ekranie humor jakoś dziwnie nie gra prawie wcale. Brakuje chemii między bohaterami, a szkoda, bo pojedynczo niektóre postaci miały całkiem spory potencjał. Na przykład Elaine May jako żona głównego bohatera i samozwańcza terapeutka par, której dobrym pomysłem wydaje się nakłanianie mężów, by płacili swoim żonom za seks.

Kadr z serialu "Crisis in six scenes", reż. Woody Allen, 2016.

Kadr z serialu Crisis in six scenes, reż. Woody Allen, 2016.

Allen, wiadomo, gra samego siebie. Mamy też młodszą wersję Allena w postaci zaręczonego z ułożoną dziewczyną ułożonego chłopaka, który – to tak przewidywalne, że nie zepsuje wam „zabawy” – rzecz jasna straci głowę dla zapalonej aktywistki. No i wreszcie mamy samą aktywistkę, wyrazistą, to prawda, ale obdarzoną nieco agresywnym stylem bycia Miley Cyrus… co odbiera tej postaci ewentualne okruchy intelektualizmu i sprowadza ją głównie do wyżerania cudzego jedzenia z lodówki i rzucania propagandowymi hasłami.

Całość ciągnie się niemiłosiernie, mimo że łącznie cały serial trwa mniej więcej tyle, ile przeciętny film. Na szczęście tylko tyle. Chociaż trzeba przyznać, że ostatni odcinek trochę ratuje sytuację i wreszcie widać, kto go nakręcił. Coraz większe nagromadzenie absurdu wreszcie zaczyna bawić, pod koniec załapiemy się jeszcze na odrobinę allenowskiej autoironii… Może reżyser był tak uradowany myślą o tym, że to już koniec jego trudnych przejść z telewizją, że znalazło to jakiś wyraz na ekranie…

Ogólnie rzecz ujmując, nie jest dobrze. I Allen doskonale zdawał się to czuć już podczas kręcenia tych kilku odcinków – nie omieszkał przy każdej okazji ponarzekać trochę na ogrom i specyfikę pracy nad telewizyjną produkcją. Dobrze, że mu się to zbytnio nie spodobało. Bo niezależnie od całej mojej sympatii i dla Allena, i dla seriali – nic dobrego z takiego połączenia nie wynikło i chyba już nie wyniknie.

Przeczytaj także: