„Takie lepsze Gwiezdne Wojny” – tak o tym filmie napisał ktoś na filmwebie. Hasło Star Wars zadziwiająco często pojawia się w kontekście najnowszego filmu Jamesa Gunna. Najwidoczniej kosmos kojarzy nam się tylko z jednym… A tymczasem mowa o kosmicznej wycieczce, w którą tym razem zabiera nas Marvel i jego Strażnicy Galaktyki. Film na ekrany polskich kin wszedł dopiero wczoraj, już jednak zdążyło się o nim zrobić głośno.
O ile ostatnie produkcje Marvela, takie jak Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz, nabrały dosyć poważnych rysów i nie stroniły od poruszania palących problemów społecznych, Strażnicy Galaktyki od samego początku zapowiadali się przede wszystkim jako czysta, lekka i nieco absurdalna rozrywka. Czego innego można się było bowiem spodziewać po drużynie skleconej naprędce z niedojrzałego przystojniaczka, bluzgającego szopa kryminalisty, chodzącego i (prawie) gadającego drzewa, niezbyt rozgarniętego osiłka i zielonoskórej morderczyni w obcisłych spodniach? Strażnicy Galaktyki to jeden z tych przypadków, kiedy trailer (przynajmniej ten zabawny) nie kłamie, obiecując przyjemną rozrywkę. Choć osobiście co prawda miałam nadzieję na to, że twórcy posuną się jeszcze o krok dalej i zamienią Strażników Galaktyki w jeden wielki przecudownie śmigający wzdłuż i wszerz galaktyki pastisz. Niewiele zabrakło.
Film Jamesa Gunna całkiem sprawnie łączy w sobie satyryczną konwencję z zupełnie „zwyczajnym” i trzymającym poziom komiksowym kinem akcji. Czarny charakter jest wprawdzie mało charyzmatyczny, urokiem osobistym nadrabiają za niego jednak główni protagoniści z mówiącym głosem Bradleya Coopera szopem Rocketem na czele. Wszelkie potencjalne niedociągnięcia perfekcyjnie tuszują zaś sypane jak z rękawa cytaty (nie tylko te oczywiste, muzyczne) i sprytnie umiejscowione, rozkoszne i niekiedy zupełnie niespodziewane nawiązania.
Wszystko, czego potrzebujecie podczas Strażników Galaktyki to odrobina dystansu do rzeczywistości.