Spotlight: z gazetą wśród księży

by Mila

Im dalej brnę w oscarowe filmy, tym bardziej mam wrażenie, że coś w tym roku poszło wybitnie nie tak. Albo że rok 2015 był wyjątkowo ubogi w naprawdę dobre filmy i wyraziste role. Ewentualnie, że o nominacjach decydowała chyba rodzina Domhnalla Gleesona.

Nominowany w sześciu kategoriach Spotlight zapowiadał się naprawdę nieźle. Ciekawa obsada, głośny temat, dziennikarskie śledztwo… W filmie przyglądamy się temu, jak bostoński dziennik próbuje dotrzeć do prawdy na temat molestowania dzieci przez katolickich księży. To, co zaczynało się jako sprawa pojedynczego duchownego, szybko okazuje się być znacznie szerszym zjawiskiem okrytym  haniebną zmową milczenia.

Szczerze mówiąc, niewiele mam do powiedzenia o filmie Spotlight. Po kilkunastu latach od ujawnienia sprawy nikogo już chyba nie szokuje ani fakt występowania pedofilii w Kościele, ani też tuszowanie prawdy czy utrudnianie śledztwa. Może odrobinę rozszerzą wam się oczy, kiedy zdacie sobie sprawę ze skali zjawiska… Ale dla kogoś, kto nie przespał ostatnich 15 lat w jakiejś zapomnianej przez świat szopie, szok i zgroza na twarzach bohaterów tropiących kolejne przypadki molestowania nie są aż tak przekonujące, jak może mogły być w chwili, kiedy te skandale zaczynały wybuchać. Problem jest ważny, istotny i palący, ale trochę odnoszę wrażenie, że przez tych piętnaście lat, kiedy regularnie na światło dzienne wychodzą kolejne tego typu sprawy, opinia publiczna zdążyła się już chyba nieco uniewrażliwić na reporterskie doniesienia i suche podawanie faktów. Przyjęliśmy to wszystko do wiadomości, nijak nas to już nie dziwi, a to obycie z tematem i skala zjawiska w dość upiorny sposób odwracają naszą uwagę od całego cierpienia i dramatu ludzi skrzywdzonych przez pedofilów ukrywających się za majestatem potężnej instytucji. Całkiem możliwe, że jeśli chcemy ludzi poruszać, zwiększać świadomość problemu i prowokować oddolne naciski ze strony wiernych, potrzebujemy zmiany sposobu mówienia o tym zjawisku. Czegoś mocnego, co wstrząśnie widzem tak, jak 15 lat temu dziennikarskie śledztwo wstrząsnęło redakcją „Boston Globe”.

Od strony technicznej film jest przemyślany i zrobiony naprawdę dobrze. Nie jest to może wybitne arcydzieło na tle innych tego typu produkcji, ale jako portret dziennikarskiego śledztwa Spotlight trzyma poziom. Warto zauważyć, że głównym bohaterem filmu jest tutaj właśnie śledztwo, a każda z postaci pojawiających się na ekranie pełni wobec niego rolę drugorzędną. Stąd też Mark Ruffalo, o którym chyba można powiedzieć, że wysunięty jest przed szereg i jako tako wyróżnia się na tle reszty ekipy, o ewentualną statuetkę będzie walczył w kategorii aktora drugoplanowego.

Mówię o ewentualnej statuetce, bo ani on, ani tym bardziej Rachel McAdams nie robią w Spotlight specjalnie wyrazistego wrażenia. Jedyny sens w przyznaniu im nominacji jest właściwie taki, że mocno wzięli sobie do serca pytanie o to, co to właściwie znaczy rola drugoplanowa – której zadaniem niejako z definicji jest wspierać głównego bohatera i stanowić dla niego co najwyżej dobre tło, a nie konkurencję. Jako stonowane tło dla śledztwa oboje sprawdzają się naprawdę dobrze, podobnie zresztą, jak cała reszta ekipy. Problem tylko w tym, że samo śledztwo też nie jest nakreślone na tyle wyraziście, żeby się na ich tle wybić… I w konsekwencji otrzymujemy dosyć płaski film, którego za dwa dni najprawdopodobniej w ogóle nie będziemy już pamiętać. A szkoda, bo mówi przecież o rzeczach, o których zapominać nie wolno.

Kadr z filmu "Spotlight", reż. Tom McCarthy, 2015.

Kadr z filmu Spotlight, reż. Tom McCarthy, 2015.

Trzeba przyznać, że Spotlight oddaje sprawiedliwość solidnie przeprowadzonemu dziennikarskiemu śledztwu. Nie sprawia też wrażenia, jakby jego celem miała być walka z Kościołem jako takim czy nadmierne generalizowanie i upraszczanie sprawy. Tak naprawdę najważniejszym pytaniem o moralność, jakie Spotlight próbuje postawić, jest kwestia tajemnicy poliszynela. Jak to możliwe, że sprawy takiego kalibru tak długo udawało się zamiatać pod dywan? Przecież wiedzą o tym wszyscy: szeregowi księża, arcybiskupi, rzesze prawników po obu stronach barykady, a nawet media… nie wspominając już o zwykłych obywatelach. Szybka matematyka podpowiada, że statystycznie rzecz biorąc w samym tylko Bostonie jedna na trzy parafie mogła być miejscem działalności pedofila… Nie ma szans, żeby nikt tego nie zauważył. Ale jakimś cudem nikt nie był w stanie głośno o tym mówić, dopóki w 2001 roku za sprawę nie zabrała się ekipa Spotlight.

Dobrze, że film o tych wydarzeniach powstał, na pewno warto było zapisać w powszechnej świadomości nazwiska ludzi, którym w końcu udało się na temat pedofilii w Kościele krzyknąć na tyle głośno, żeby usłyszał ich cały świat… Dobrze, że Spotlight po cichu, a jednak boleśnie uświadamia nam, że tak naprawdę niewiele się przez tych piętnaście lat zmieniło… może i świat zrobił kilka drobnych kroczków naprzód, ale wciąż równie trudno jest walczyć z systemem i dochodzić sprawiedliwości… Wciąż mówi się o tym za mało i niewłaściwie. Dobrze więc, że Spotlight dorzuca do dyskusji swoje trzy grosze. Szkoda tylko, że sam film specjalnie wybitny niestety nie jest.

Przeczytaj także: