Miałam już nie pisać o Oscarach… no chyba, że stałoby się na nich coś dziwnego. Mieliście dzisiaj dostać tekst o filmach i o empatii, zresztą po wygranej Moonlight aktualny jak nigdy i jak zawsze – bo statystyczny polski internauta w dość przewidywalny sposób zareagował na ten werdykt. Ale wygląda na to, że przewidziałam przyszłość… i na oscarowej gali stało się coś zaiste dziwnego. Dlatego musicie przetrwać jeszcze jeden tekst. A empatia będzie w środę.
Przez większą część nocy wydawało się, że będzie można podsumować tegoroczną galę słowami: żadnych zaskoczeń. Akademia co chwilę potwierdzała przypuszczenia krytyków i bukmacherów. Mi też udało się poprawnie wytypować kilku zwycięzców, m.in. za scenariusze, animacje i kobiecą rolę drugoplanową. Do pewnego momentu nawet prawie wszystko to, czego nie obstawiałam, było zaskoczeniem na plus. Pomijając może pełnometrażowy dokument O.J.: Made in America – tak się jakoś składa, że trochę jakby zasypiałam na pierwszym z pięciu odcinków. Może dlatego, że pierwszy odcinek w większości był o futbolu amerykańskim… a moja wiedza o futbolu kończy się na tym, że Al Bundy kiedyś w jednym meczu zdobył cztery przyłożenia. Jak tak dalej pójdzie, nie jestem pewna, czy dotrwam do zbrodni, procesów i tych najbardziej elektryzujących tematów z życia O.J. Simpsona.
Przyjemnym i nie tak znowu wielkim zaskoczeniem było to, że za najlepszy film nieanglojęzyczny wcale nie uznano chwalonego przez krytyków (a moim zdaniem co najmniej o 40 minut za długiego) Toniego Erdmana, tylko Klienta w reżyserii Asghara Farhadi. I to nawet nie dlatego, że stworzyło to okazję do skrytykowania poczynań nowego lokatora Białego Domu. Tym razem po prostu wygrał lepszy i bardziej poruszający film. A przy okazji okazało się, że arabskie problemy są mi cokolwiek bliższe niż niemieckie poczucie humoru.
Miłym zaskoczeniem (choć tu pewnie nie wszyscy podzielają mój entuzjazm) był także Oscar za drugoplanową rolę męską. Mahershala Ali zdobył me serialowe serce w momencie, kiedy tylko po raz pierwszy pojawił się w House of Cards. I strasznie mnie cieszy, że od tego czasu jego kariera tak prężnie i szybko się rozwija.
Może i nikogo nie zaskoczył Oscar dla Caseya Afflecka, ale żeby mnie ta statuetka specjalnie ucieszyła – tego nie mogę powiedzieć. Jakoś typa po prostu nie trawię. Nie chcę zabrzmieć jak hipster-feministka, ale Casey drażnił mnie, jeszcze zanim prasa na nowo zaczęła się rozpisywać o jego rzekomym molestowaniu współpracownic. W tej rodzinie to chyba Ben dostał bardziej sympatyczne geny. Ale hej, mogło być gorzej – mogli dać Oscara Goslingowi!
I tym akcentem dotarliśmy do przełomowego momentu. Prawie cała tegoroczna ceremonia była miła, przyjemna i tylko odrobinę żenująca – między innymi kiedy Jimmy Kimmel zaprosił na salę RZEKOMO niczego nieświadomych turystów i przy wzajemnym przyglądaniu się sobie trudno było stwierdzić, czy to gwiazdy, czy może turyści byli w tej sytuacji bardziej jak małpy w zoo. Ale pod koniec nastąpił przełom. I potem działy się już rzeczy dziwaczne.
Oscara za pierwszoplanową rolę żeńską nie dostała fenomenalna Isabelle Huppert. Co już samo w sobie jest skandalem. Nie dostała go nawet Natalie Portman jak spod linijki portretująca irytującą Jackie Kennedy. Panowie z Akademii postanowili pójść za głosem serc (?) i za kompletnie przeciętną, nie tak zaraz wybitną tanecznie i wokalnie rolę w musicalu nagrodzili Emmę Stone. Ciepła i jakiejś dawki uroku osobistego nie sposób jej odmówić, ale wydawało mi się, że Oscary rozdaje się jednak za coś innego. Jeśli urzekło ich jej ciepło, trzeba było się z nią umówić. I mówię to przy całej świadomości faktu, że przed chwilą usprawiedliwiałam się sympatią do gościa z House of Cards. Przy najbliższej okazji nie omieszkam się z nim umówić.
Oscar dla Emmy Stone otworzył puszkę Pandory. Przynajmniej jeśli chodzi o żenujące zdarzenia. Tuż po nim nastąpiło coś, czego chyba jeszcze w historii rozdania nagród Akademii nie było. Wpadka rodem z zawodów na wiejskim festynie. Faye Dunaway i Warren Beatty wywołali na scenę ekipę z krainy La La Land jako laureatów statuetki za najlepszy film… Mila zgrzytnęła zębami i warknęła, że nie po to nie śpi do szóstej rano, żeby La La Land wygrywał całą tę noc. Że tak pokrętnie zacytuję: what a waste of a lovely night. Ale wtem nastroje diametralnie się odmieniły. Najpierw wszyscy przez chwilę byli mocno zażenowani, a potem to Mila zaczęła się radować, a kumple Damiena Chazelle’a zgrzytać zębami. Komuś pomyliły się koperty. Prawdziwym zwycięzcą w tej najważniejszej kategorii został Moonlight. A La La Land musiał odtańcować ze sceny… gdyby oczywiście nie było mu zbyt smutno na tańce.
Nie będę ukrywać – mam dość mieszane uczucia względem tej wpadki. Niezmiernie mnie raduje, że Akademia jednak doceniła Moonlight i jego świeże spojrzenie na stare problemy, zamiast starych klisz i trików w nieco odświeżonych kostiumach. Ale trochę jednak głupio dostawać Oscara w takich okolicznościach. Moonlight trochę jakby stracił swój moment chwały. Nawet ja nie pamiętam słów, które jego twórcy wypowiadali przy akompaniamencie westchnień oh my god i what the hell ze strony publiczności.
Wcale nie jestem też pewna, na ile wierzyć w prawdziwość tej wpadki. Przypadkowe błędy niby mogą zdarzać się wszędzie, ewidentnie nawet na najbardziej skrupulatnie zaplanowanych imprezach. Ale żenująca wizyta „przypadkowych” turystów trochę jakby przetarła szlaki podejrzeniom, że być może to wszystko jednak była jedna wielka ustawka. Zwłaszcza, że zwieńczenie oscarowej nocy zadziwiająco przypominało ostatnie sceny La La Land. Zdawało się mówić do jego twórców: patrzcie, co mogliście mieć – a czego nie macie.
Niezależnie od tego, czy wpadka była wpadką, czy może raczej czyimś głupim pomysłem, lekki niesmak pozostaje. A czyjaś kariera w Hollywood może się skończyć szybciej niż radość twórców La La Land. Ktoś za te pomylone koperty w taki czy inny sposób odpowie. Może to będzie stażystka podająca koperty, a może autor żenującego żartu… Ale ktoś z nich zapisał się w historii jako sprawca największej wpadki w dziejach Akademii.
Ale żeby nie kończyć na tak smętną nutę, dodam coś jeszcze: podczas tegorocznej ceremonii tradycyjnie padło trochę słów o rzeczach niekoniecznie wprost kojarzonych ze sztuką. Co prawda, nikt nie dał wykładu o globalnym ociepleniu (chociaż w oczach Leo można było szukać pokusy)… ale odrobiny polityki, nawoływania o równość, braterstwo i pokój na świecie nie zabrakło. I dobrze. Bo jeśli artyści nie będą nas na pewne rzeczy uwrażliwiać, dalej będziemy tkwić w miejscu. Taka ich rola.
Ale najmilszym wspomnieniem z rozdania Oscarów 2017 będą dla mnie ludzie mówiący o sztuce. O opowiadaniu pięknych historii, ocaleniu ich od zapomnienia, oddawaniu sprawiedliwości cichym bohaterom codziennych dramatów, poruszaniu ludzkich serc i sumień. Lubię myśleć, że gdzieś pod całym tym blichtrem tli się jeszcze jakaś iskierka idealizmu.
A teraz wybaczcie, idę odsypiać.