W końcu udało mi się obejrzeć film Batman vs Superman: świt sprawiedliwości… I tylko utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie było się do czego spieszyć.
Nie będę próbowała opisywać, o czym jest ten film, bo jego tytuł mówi w zasadzie wszystko. I na pewno już dawno go widzieliście. Poza tym, fabuła tego starcia superbohaterów momentami jest na tyle dziurawa, a działania postaci tak pozbawione jakiejkolwiek przekonującej motywacji, że nie wiedziałabym, od czego zacząć ten opis…
Już pierwsze sceny pełne patosu i pokazane w zwolnionym tempie zapowiadają, że trudno będzie się zachwycić tą produkcją. Co prawda, szybko dowiadujemy się, że to tylko sceny ze snu Bruce’a Wayne’a, a sny rządzą się swoimi prawami… Ale kino też czymś się przecież rządzi. I nie od dziś wiadomo, że nadmiar patosu i mesjanizmu raczej mu nie służy.
Nie mogę powiedzieć, żeby cokolwiek chwyciło mnie tu za serce. Niby było mrocznie, a ja lubię trochę mroku i powagi w komiksach… Ale to jeszcze nie wystarczy, bo nawet największa ciemność nie przykryje wszystkiego, co się w filmie Snydera nie trzyma kupy.
Niby lubię Henry’ego Cavilla, nawet lekko się w nim podkochiwałam, kiedy grał w Dynastii Tudorów… Ale jego Superman jest bardziej plastikowy niż figurki superbohaterów sprzedawane w sklepach. A ulizane włosy w połączeniu z zakolami i obcisłym kostiumem średnio dodają mu uroku.
O roli Bena Afflecka wolałabym się na razie nie wypowiadać… Muszę nadrobić jeszcze Adama Westa i George’a Clooneya, żeby z pełnym przekonaniem móc powiedzieć, że Affleck jest najgorszym Batmanem w historii. A jego odpicowany pod kątem starcia z Supermanem kostium przypomina trochę czołg i prezentuje się gorzej nawet niż pierwsze szkice zbroi Iron Mana z lat sześćdziesiątych.
W pierwszej chwili miałam nadzieję, że Jesse Eisenberg uratuje ten film, bo zaczął całkiem ciekawie i mógł zbudować dość wyrazisty czarny charakter… Ale szybko okazało się, że jego Lex Luthor nie ma do pokazania w zasadzie nic poza szaleństwem – i to nawet niezbyt fascynującym do oglądania. Jeśli w tym szaleństwie była jakaś metoda, to ja jej nie zauważyłam.
O dziwo, Wonder Woman udało się wzbudzić odrobinę mojej sympatii. Może to i dobrze, skoro wielkimi krokami zbliża się jej własny film. Założę się, że będzie lepszy – choćby dlatego, że bardzo trzeba by się postarać, żeby zrobić film słabszy niż Batman vs Superman.
W pełni popieram teorię spiskową mówiącą o tym, że film Snydera jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku – komuś w wytwórni pomieszały się po prostu kartki z dwóch różnych scenariuszy. Wielka szkoda, że poszatkowany efekt zauważono dopiero po premierze.