„Nigdy chyba jeszcze nie widziałem złego koreańskiego filmu” – takie słowa wypowiedział jeden z widzów, kiedy wychodziliśmy z przedpremierowego seansu Parasite. Nie mogę powiedzieć, żebym obejrzała jakoś szczególnie dużo południowokoreańskich filmów… Ale rzeczywiście coś w tym jest. Te, z którymi miałam przyjemność, zawsze okazywały się pomysłowe i świetnie zrealizowane. Nie inaczej jest też z Parasite.
Parasite to taki film, o którym dość trudno się pisze – bo szkoda byłoby powiedzieć o jedno słowo za dużo i może nie tyle zepsuć komuś seans, co odebrać mu przyjemne poczucie zaskoczenia. Sam reżyser filmu Bong Joon-ho utrzymuje zresztą, że najlepiej oglądać jego dzieło, zupełnie nic o nim wcześniej nie wiedząc. Ja tak zrobiłam i przyznaję, że był to strzał w dziesiątkę – w pełni dałam się prowadzić reżyserowi takimi ścieżkami, jakimi tylko zechciał, a przy każdym zakręcie zabawy i zaskoczeń było dzięki temu co niemiara. Jeśli wy też chcielibyście tak zrobić, to jest dobry moment, żeby zamknąć tę stronę i wrócić tu dopiero po seansie.
Jeśli jednak dalej to czytacie, postaram się dobierać słowa ostrożnie… Parasite (Pasożyt) opowiada o dość ubogiej, ale wyjątkowo sprytnej i biegłej w kombinowaniu rodzinie. Kiedy synowi udaje się zaczepić przy udzielaniu córce bogatych ludzi korepetycji z angielskiego, szybko rodzi się plan, by metodycznie wkręcić całą resztę rodziny do pracy w okazałym domu bogaczy. Nasi bohaterowie są trochę jak tytułowy pasożyt coraz zachłanniej oplatający żywiciela – choć w kontekście wyraźnie zarysowanych w filmie nierówności społecznych i ekonomicznych tytuł wcale nie musi być odbierany tak jednoznacznie.
Parasite to film dość mocno oparty na sprawianiu widzowi niespodzianek. Zaskakuje nie tylko kolejnymi (i licznymi) zwrotami akcji, ale też płynnymi przejściami pomiędzy filmowymi gatunkami. Wraz z przetasowaniem sił na ekranie często zmienia się też wydźwięk poszczególnych scen i atmosfera filmu. Zaczyna się trochę tak, jak japońskie Złodziejaszki z zeszłego roku, szybko przechodzi w (niekiedy czarną) komedię o drobnych oszustach, by za chwilę zahaczyć o rasowy thriller i społeczny dramat. Na papierze taki mix gatunków może się wydawać nieco chaotyczny, ale scenariusz skonstruowany jest tak sprawnie, że wszystko to gra ze sobą perfekcyjnie i widać, jak drobiazgowo zostały zaplanowane i zrealizowane poszczególne elementy filmu. Wszystko od świetnej gry aktorskiej, przez wyraziście rozpisane postaci, po kompozycję ujęć i pracę kamery dokłada swoją cegiełkę do zaskakująco spójnej wizji – i prawdziwie rozrywkowego efektu.
Bo tak naprawdę to jest kino rozrywkowe. Może i jest wypełnione masą technicznych sztuczek i wizualnych metafor, które usatysfakcjonują prawdziwych kinomaniaków, może i bardzo celnie punktuje cały szereg społecznych problemów i przemyca przesłanie, które poruszy wrażliwców i społeczników – ale jednocześnie Parasite to bardzo przystępny i zaskakująco uniwersalny film, na którym ludzie po prostu dobrze się bawią i w którym mogą odnaleźć kawałek otaczającego ich świata. Nawet, jeśli zamiast w Korei Południowej, mieszkają gdzieś pod Radomiem.
Jeśli więc zastanawiacie się, na co w najbliższym czasie wybrać się do kina, na Parasite możecie iść w ciemno – niezależnie od tego, czy szukacie odprężającej rozrywki, czy błyskotliwego społecznego komentarza.