Tydzień nadrabiania filmowych zaległości pod hasłem Miłość i Samotność nie prezentował się wcale aż tak banalnie, jak mogłoby się wydawać… choć wśród moich wyborów tym razem znajdują się pozycje, z których powinnam się chyba wytłumaczyć 😉
Pożądanie (Une rencontre), 2014 – polski tytuł raczej temu filmowi nie służy… Bo ta francuska produkcja z Sophie Marceau i François Cluzetem nie jest aż tak zła, jak mogłoby się wydawać. Ani tak oburzająca, jak mógłby niektórym sugerować zwiastun. Pożądanie wcale nie jest propagandą na rzecz usprawiedliwienia zdrady małżeńskiej – choć na pierwszy rzut oka można by się tego po filmie spodziewać. W końcu żonaty i dzieciaty prawnik spotyka tu piękną, intrygującą, w zasadzie idealną kobietę…
Ale film Lisy Azuelos miał chyba ambicję uniknięcia banałów, chciał zbadać, co się dzieje, kiedy silna fascynacja współistnieje z pragnieniem bycia w porządku, kiedy pragniesz, ale nie chcesz nikogo skrzywdzić. Czy mu się to udało? Trochę tak, trochę nie. Realizm miesza się tutaj z wytworami wyobraźni bohaterów do tego stopnia, że motywy działania bohaterów zupełnie się rozmywają i w efekcie całość robi się nieco chaotyczna, zostawiając jakiś dziwny, może trochę niemoralny niedosyt. Przeczuwałam, że tak będzie, ale i tak wybrałam się do kina. Dlaczego? Dla przecudnej Sophie. I żeby sprawdzić, co z tą propagandą. Propagandy nie ma, możecie śmiało oglądać. Ale jeśli macie wybór między Pożądaniem i jakimś arcydziełem, wybierzcie arcydzieło.
Zacznijmy od nowa (Begin again), 2013 – powód mojej obecności na seansie Zacznijmy od nowa był bardzo konkretny. Był słodki, miał metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i nazywał się Mark Ruffalo. Reszta w zasadzie nie miała większego znaczenia.
Ale Zacznijmy od nowa okazało się mieć znacznie więcej wartości, niż tylko urok osobisty rzeczonego Marka. Sama historia wydawałaby się prosta – oto młoda dziewczyna, autorka piosenek, ledwo co wyprowadziwszy się od niewiernego chłopaka-muzyka, któremu woda sodowa uderzyła do głowy, poznaje starszego i cokolwiek uroczego producenta muzycznego, a jakże, też aktualnie w stanie kryzysu życiowego. Idealny materiał na banalny, hollywoodzki romans. Ale Zacznijmy od nowa jest naprawdę zaskakująco dalekie od banału – i to nawet, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo jest to film przyjemny, lekki i w zasadzie podnoszący na duchu. Ma w założeniu coś pięknie naiwnego, ale nie tą bajkową, przewidywalną, hollywoodzką naiwnością. Potrafi zaskoczyć, ma w sobie nutkę zdrowego rozsądku, zostawia niedosyt emocji i do bólu oczywistych happy endów… Jak na tak lekki film, zaskakująco nieźle imituje życie. Takie zwyczajne, gdzie czasami niektórym przytrafia się coś niezwykłego.
A przede wszystkim, jest to film niesamowicie po prostu przyjemny. Delikatny, kołyszący lekką, rzec by można milutką, muzyką, przyprawiony niecodzienną urodą Keiry Knightley i jej zaraźliwym uśmiechem.
Jak zatrzymać ślub (Hur man stoppar ett bröllop), 2014 – z takim tytułem można by się właściwie spodziewać jakiejś wybitnie głupawej amerykańskiej komedii… Ale na szczęście mówimy tu o kinie skandynawskim, które z każdego praktycznie tematu jest w stanie zrobić coś niezwykłego… a przynajmniej oryginalnego.
Pociąg do Sztokholmu, w nim dwoje podróżnych. Młoda kobieta i młody mężczyzna. Trafiają do jednego przedziału, zaczynają rozmawiać… I okazuje się, że oboje jadą dokładnie na ten sam ślub i dokładnie w tym samym celu – żeby nie dopuścić do jego zawarcia, dać wyraz swojemu cierpieniu z miłości, a przynajmniej chociaż zrujnować uroczystość. W ciągu tej kilkugodzinnej podróży pociągiem mogłoby się właściwie nic nie zdarzyć… Ale może też zdarzyć się absolutnie wszystko.
Jak zatrzymać ślub to film dwojga aktorów – i to dosłownie, bo na ekranie oprócz pary podróżnych nie widzimy nikogo innego. Dwoje ludzi, bardzo ograniczona przestrzeń… Poza rozmową i nawiązywaniem coraz bardziej intensywnej relacji właściwie niewiele się tutaj dzieje. Ale już to „niewiele” wystarczy, żeby widza zaintrygować. Mogłoby się wydawać, że godzina wpatrywania się w dwójkę ludzi ani na krok nie ruszających się z niewielkiego przedziału skutecznie obrzydzi widzowi i film, i podróże koleją. Ale debiutujący tym filmem Drazen Kuljanin bardzo sprawnie poszukuje urozmaiceń, manipulując zdjęciami, zmieniając wymiary obrazu i eksperymentując z kamerą. W efekcie dostajemy naprawdę intensywny film, w którym pobrzmiewa jednak nutka nadziei, że nawet w najgorszym dniu naszego życia może nas spotkać coś dobrego.
Serena, 2014 – skandynawskie akcenty pojawiły się w moim zestawieniu także dzięki najnowszemu filmowi utalentowanej duńskiej reżyserki, Susanne Bier. Chociaż trzeba przyznać, że romans z hollywoodzkim kinem i aktualnymi gwiazdami „na topie” nie był chyba najlepszym, co mogło reżyserkę spotkać.
W Serenie kolejny już raz mamy okazję przyglądać się duetowi Jennifer Lawrence & Bradley Cooper. I chyba samo to działa już na jego niekorzyść, bo o ile czasami z tej pary da się wykrzesać trochę uczucia, to tutaj cała wielka miłość, która ma prowadzić do wielkich dramatów, zdaje się trochę sztuczna i naciągana. Na początku XX wieku dobrze prosperujący współwłaściciel „drzewnego imperium” poznaje „wychowaną na porębie” piękną i nieco nieokrzesaną kobietę, żeni się z nią i wspólnie zaczynają zaprowadzać porządki w zdominowanym przez mężczyzn świecie drwali i walących się na ziemię pni drzew. Wkrótce okazuje się, że dla zabezpieczenia przyszłości swojego małżeństwa tytułowa Serena jest w stanie wiele uknuć, a jej mąż jeszcze więcej zrobić… I to tylko kwestia czasu, aż w malowniczych lasach rozegra się jakaś tragedia.
Najmocniejszą stroną tego filmu są zdjęcia. Przepiękne, mroczne zdjęcia, wysokie, rozległe, tajemnicze lasy – wszystko to maluje niezwykle wiarygodny obraz nadgryzanej przez człowieka dziewiczej puszczy gdzieś w Ameryce Północnej… mimo że film kręcony był w Pradze. Sama fabuła ma swoje dobre momenty i dosyć skutecznie buduje przeczucie nadchodzącej katastrofy. Ale „nieco” niezrównoważona bohaterka grana przez Lawrence nie jest ani przesadnie demoniczna, ani nie zdobywa sympatii widza jako cierpiąca kobieta, którą los pchnął ku takim a nie innym decyzjom… Jej mąż wypada tutaj jeszcze bardziej nijako, zdominowany czy może omotany przez miłość do swej pięknej małżonki, długo daje się wodzić za nos. Może i film stawia ciekawe pytania o granice miłości i o mroczne ścieżki, na jakie prowadzą silne uczucia… Ale samych uczuć w nim jakby trochę mało.
Viviane chce się rozwieść (Gett), 2014 – i wreszcie: wisienka na tym dziwnym torcie miłości i samotności. Film, który wygrał cały ten tydzień i który bardzo wymownie pokazuje, jak samotnym można być w związku z nieodpowiednią osobą… i jak trudno jest się z takiego związku wyrwać, gdy jest się kobietą w świecie zdominowanym przez mężczyzn i religię.
Jak sugeruje sam tytuł, poznajemy Viviane, która od lat żyje w separacji ze swoim mężem, bardzo religijnym Żydem, i która desperacko chce się z nim rozwieść i stać się wolną kobietą, niezależną od mężczyzny, który nieustannie ją unieszczęśliwia. Tuż obok jej mąż, który z jakichś powodów robi wszystko, by do rozwodu nie doszło – i to bynajmniej nie dlatego, że tak bardzo za żoną tęskni i chce ratować małżeństwo.
Viviane chce się rozwieść to film bardzo kameralny i przez to niezwykle intymny. Większość akcji rozgrywa się na sali sądowej, gdzie spotykamy parę małżonków, prawnika, kilku świadków i religijny sąd, który nie za wiele może (albo chce) zrobić, dopóki szanowny mąż nie wyrazi zgody na rozwód. To, co się na tej sali sądowej dzieje, jest tak absurdalne, tak frustrujące i tak przytłaczające, że widz razem z Viviane przechodzi przez stany niedowierzania, przygnębienia, poniżenia, wściekłości, rozpaczy, a nawet histerycznego śmiechu z bezsilności…
Niesamowity film, który jest nie tylko krytycznym portretem izraelskiego społeczeństwa, ale i poruszającym rozważaniem o naturze „wzorowego związku” i o tym, jak bardzo jesteśmy w stanie w imię własnego egoizmu i zawziętości krzywdzić drugiego człowieka. A przy tym, choć akcja w całości rozgrywa się w ciasnych pomieszczeniach sądu, Viviane chce się rozwieść trzyma w napięciu niczym niejeden dobry film akcji. Zdecydowanie polecam.
Miłość i Samotność okazały się bardzo nierównym epizodem w moim letnim nadrabianiu zaległości. Przyszły, pod hasłem Śmiech i Łzy, choć zaoferuje mi mniej filmów, zapowiada się bardzo obiecująco. Wrażenia wkrótce! 😉