Rzućcie wszystko i lećcie do kina na Najmro, bo takiego polskiego filmu to chyba jeszcze nie widzieliście! Debiut fabularny Mateusza Rakowicza to czysta rozrywka w najlepszym wydaniu, zaserwowana w tak kolorowej i efektownej formie, że próżno szukać drugiego takiego obrazu w historii rodzimej kinematografii.
Osadzony w latach 80-tych i 90-tych Najmro. Kocha, kradnie, szanuje to film inspirowany postacią Zdzisława Najmrodzkiego – polskiego króla złodziei, który 29 razy wymykał się milicyjnym pościgom, uciekał z konwojów i więzień, ustanawiając tym samym światowy rekord. Przestępca, który obrobił 70 Pewexów na terenie całego kraju, a potem sprzedawał ukradziony towar na bazarach, czyniąc go dostępnym dla szarego człowieka w czasach, gdy w sklepach wszystkiego brakowało, szybko obrósł legendą i stał się kimś w rodzaju PRL-owskiego Robin Hooda – a sympatia społeczeństwa nierzadko była po jego stronie.
Najmro doskonale gra tym motywem – czyni z Najmrodzkiego niemal superbohatera, kogoś, kto wywinie się z każdej sytuacji, z każdym się dogada i każdego oczaruje swoim urokiem osobistym, kto niby kradnie, ale jednocześnie na swój pokrętny sposób walczy z opresyjnym systemem i kieruje się własnym kodeksem. Niesamowicie charyzmatyczny (Dawid Ogrodnik wchodzi na jakiś nowy poziom fantastyczności), stylowo ubrany, wygadany, rzutki Najmro bez problemu momentalnie wciąga nas w szalony i efektowny film o przestępcy, któremu z całych sił kibicujemy.
Używam słowa efektowny nie bez powodu. Choć sama w sobie (potraktowana tu nieco luźno) biografia Najmrodzkiego i lista jego dokonań jest imponująca, to jednak w gruncie rzeczy jest to prosta historia, w której lubiany przestępca zawsze znajdzie sposób, by oszukać system. Ale to, w jaki sposób rozpisano tę prostą historię w scenariuszu i jak przełożono ją na efektowny i pełen rozmaitych bajerów język filmu – o, pani! Czego tu nie ma! Pościgi dużymi fiatami niczym w PRL-owskiej wersji Szybkich i wściekłych, wybuchy, tajemnicze ucieczki rodem z pokazów iluzjonistycznych, bajecznie kolorowe zdjęcia, teledyskowy montaż, zabawa z dzieleniem ekranu, genialnie wykorzystane slow motion… Najmro jest trochę jak szalona ekranizacja komiksu, która nie wstydzi się swojego rodowodu – wręcz przeciwnie, zamierza wycisnąć z niego wszystko, co najlepsze. Montażowo to jest istna perełka, na dodatek błyskotliwie zilustrowana największymi hitami polskiej muzyki tamtych czasów.
Tak w ferajnie Najmro, jak i wśród ścigających go stróżów prawa dostajemy postaci, o których wiemy właściwie bardzo niewiele – ale to, co wiemy, w połączeniu z doskonałymi występami aktorskimi, buduje wyrazistych, komediowych bohaterów. Dorota Kolak w zaskakującej roli matki Najmrodzkiego to czyste złoto, Rafał Zawierucha jako nierozgarnięty policjant potrafi rozbawić samym wyrazem twarzy, właściwie na każdym możliwym planie udaje się wycisnąć z bohaterów tyle komizmu, ile tylko się da.
Najmro ma właściwie tylko jedną zasadniczą wadę: jest za krótki. Nie tylko dlatego, że chciałoby się go więcej i więcej – dodatkowe 15 czy 20 minut materiału mogłoby trochę wypełnić lukę fabularną, jaka pojawia się przy przeskoku czasowym do lat 90-tych, a tym samym uzasadnić przemiany, jakich doświadczają niektórzy bohaterowie… Ale to jest właściwie jedyna wada, jaką w tym filmie widzę. Poza tym od początku do końca Najmro to czysta, bezkompromisowa rozrywka, jakiej nie powstydziłoby się Hollywood. Obowiązkowy seans tego sezonu!