Wielkie oczy: dobrze zacząć rok z Burtonem

by Mila

Gdyby Tim Burton próbował zaprzeczać temu, jaki wpływ wywarła na niego Margaret Keane i jej obrazy przedstawiające zagubione, wyalienowane dzieci z ogromnymi, bezdennie smutnymi oczami, byłoby to wierutne kłamstwo… albo niewiarygodny zbieg okoliczności. Na szczęście Burton nie próbuje się tego wypierać, wręcz przeciwnie – w swoim najnowszym filmie wprost wskazuje jedno z potężnych źródeł swojej inspiracji i maluje portret niezwykłej artystki, której obrazy w czasach, kiedy był dzieckiem, wisiały dosłownie wszędzie.

Wielkie oczy to drugi biograficzny film w karierze Burtona i – choć twórczość tego reżysera kojarzy nam się głównie ze światem dość groteskowej fantazji – podobnie zresztą jak Ed Wood, trzymając się ziemi i konkretnych faktów, wcale nie traci przez to charakterystycznego rysu niezwykłości i uroku outsidera.

Kto liczył na spektakularny powrót Burtona do mistrzowskiej formy, prawdopodobnie jeszcze trochę sobie policzy… Zupełnie jednak nie można Wielkim oczom zarzucić tego, że są mało burtonowe. Nieznośnie błękitne niebo nad bajecznie kolorowymi przedmieściami rodem z Edwarda Nożycorękiego, zagubiona w świecie bohaterka o zbyt dużej wrażliwości, nutka melancholii, szczypta komedii… i Danny Elfman, zaskakująco jakoś lekki i radosny – jest wszystko, co trzeba. Choć pewnie dla większości marud to i tak będzie za mało. Chętnie jednak zobaczę, jak rzeczone marudy w biografię próbują wpleść tańczące szkielety i inne tego typu atrakcje. Serio. Do dzieła.

Wielkie oczy to opowieść sięgająca do czasów, gdy największą ambicją większości amerykańskich kobiet było stanie się idealną panią domu z reklamy proszku do prania. To w takich prostolinijnych okolicznościach poznajemy Margaret, która już na wstępie daje dowód swojej odwagi i robi coś na te czasy niesłychanego – opuszcza swojego męża i z niewielką walizką, córeczką u boku i kilkoma niepokojącymi obrazami pod pachą próbuje zacząć wszystko od nowa.

Kadr z filmu "Wielkie oczy", reż. Tim Burton, 2014.

Kadr z filmu Wielkie oczy, reż. Tim Burton, 2014.

Od tego momentu wszytko wydaje się iść podejrzanie dobrze, a Margaret – w końcu to czasy, kiedy na rozmowie o pracę pytają cię, czy mąż wie, że tu jesteś – szybko dostaje się pod kolorowe i napuszone skrzydła wyjątkowo zaradnego mężczyzny. Ale przecież życie to nie bajka, nawet jeśli opowiada ją Burton. Lawina kłamstw i wyrzeczeń, sukces zbudowany na oszustwie, manipulacja, stłamszenie… Burton całkiem nieźle maluje obraz toksycznego związku, który z każdą chwilą nabiera rozmachu i ślepo pędzi ku przepaści. Delikatna, cicha i bardzo oszczędna Amy Adams w roli Margaret świetnie oddaje sytuację kobiety, która – choć przecież silna i odważna – zapędzona w kozi róg i zaszczuta powoli traci grunt pod nogami. Szaleńczo niemal ekspresyjny, wybuchowy i – wydawałoby się – przerysowany Walter w wykonaniu Christopha Waltza jest (tak, tak, dobrze widzisz!) WIARYGODNY w swojej roli faceta, który ewidentnie powinien się leczyć. Wszystkim tym, którzy twierdzą, że jego pajacowanie rujnuje całą historię i odwraca uwagę od dramatu psychicznej przemocy w związku, mam do powiedzenia tylko jedno – naprawdę się cieszę, że nie spotkaliście jeszcze na swojej drodze takiego, jak to mówicie, pajaca. I szczerze wam życzę, żebyście nigdy kogoś równie zaburzonego nie spotkali. Oświecanie was wcale nie jest warte tego, co musielibyście przy tym przejść.

Wracając jednak do filmu… Burton rzeczywiście nieco przesuwa tutaj akcenty, wplatając w naprawdę trudną opowieść całą paletę pastelowych kolorów i lekko komediowych wstawek. Taki już jego autorski rys, a kto spodziewał się ponurej, wyciskającej łzy biografii, chyba pomylił reżyserów. Jak to się jednak ma do przekazu całego filmu? Myślę, że widz obdarzony wrażliwością, która nie jest w stanie się pomieścić w łyżeczce do herbaty, spokojnie dostrzeże w Wielkich oczach to, co w nich naprawdę istotne. Przyznaję jednak, taki sposób mówienia o kwestiach poważnych nie wszystkim może odpowiadać. Być może to kwestia gustu. Może dystansu do rzeczywistości. Kto wie.

Co bardziej wymagający fani Burtona nie będą chyba zbyt usatysfakcjonowani Wielkimi oczami, choć mnie Margaret i jej osobliwe obrazy w pewien sposób urzekają. Zresztą, wymagających fanów Burtona trudno ostatnio zadowolić. Gdy trzyma się sprawdzonej estetyki – to źle, bo kopiuje sam siebie. Gdy sięga po coś świeżego – też źle, bo zupełnie to do niego nie pasuje. I gdzie tu recepta na sukces? Może trzeba będzie zaczekać, aż pełną parą ruszy produkcja drugiej części Soku z żuka… Miejmy nadzieję, że ten powrót do przeszłości nikomu nie zaszkodzi.

Przeczytaj także: