Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów – wielki występ małego pajączka

by Mila

Wygląda na to, że Marvel odrobił lekcje. Po Czasie Ultrona nijakim na tyle, że prawie go nie pamiętam, Avengers wracają w Wojnie Bohaterów – na szczęście już w lepszej formie.

O tej poprawie przesądzają chyba przede wszystkim zmiany kadrowe. Po tym, jak wprowadzenie do filmowego uniwersum nowych bohaterów okazało się ożywczym strzałem w dziesiątkę, twórcy wyciągnęli chyba pewne wnioski. Tym razem poza stałą ekipą po raz drugi powitamy więc na ekranie Paula Rudda jako Ant-Mana, pojawi się również zupełnie nowa odsłona Spider-Mana oraz zupełny debiutant o rewelacyjnie kocich ruchach – Chadwick Boseman jako Czarna Pantera. I zdecydowanie wyjdzie to filmowi na dobre.

Zdaje się też, że ktoś wziął sobie do serca sukces Zimowego Żołnierza i jego sprawnie prowadzonej, balansującej na pograniczu politycznego thrillera fabuły. Przy okazji spełniono też moje pobożne życzenia i Tony Stark poza coraz bardziej ludzką twarzą dostaje też zalążki sumienia. Wszystkie zadania domowe, które w duchu twórcom przydzielałam, zostały więc odrobione… (No, prawie wszystkie, bo trochę tęsknię za Pepper).

W efekcie Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów wypada naprawdę solidnie. O czym jest ten film? Polski tytuł, choć dalej uważam go za skandaliczną i zdecydowanie zbyt radosną twórczość dystrybutora, w dwóch słowach streszcza całą fabułę: oto w gronie barwnych obrońców ludzkości dochodzi do poważnego i brzemiennego w skutkach rozłamu. Wszystko za sprawą ustawy mającej pozwolić Organizacji Narodów Zjednoczonych na sprawowanie nadzoru nad bohaterami, którzy może i ratują świat z nielichych opresji, ale równocześnie niepokojąco często zostawiają za sobą szlak przypadkowych (i licznych) niewinnych ofiar.

Świat zdaje się uważać, że broń o takiej sile rażenia jak ekipa Avengers powinna być kontrolowana – i prawdopodobnie ma w tym sporo racji, zważywszy na to, że mało który z naszych bohaterów zasłużył na miano w pełni stabilnego emocjonalnie… i tylko kwestią czasu jest, kiedy któryś z nich znów poważnie narozrabia.

Można by się było spodziewać, że to kryształowy Steve Rogers stanie po strony litery prawa i dobrowolnie podda się nadzorowi. Nic bardziej mylnego – tym razem głosem rozsądku, przynajmniej początkowo, jest Tony Stark, a praworządny Kapitan Ameryka daje się ponieść emocjom i sentymentom do tego stopnia, że wkrótce między dotychczasowymi sojusznikami rozpęta się prawdziwa wojna. O ile jednak różnice ideologiczne dałoby się w końcu jakoś załagodzić, szybko okazuje się, że dla niektórych z bohaterów sprawa jest znacznie bardziej osobista, niż można by przypuszczać – i jako taka raczej nie da się załatwić polubownie.

Gorzka konfrontacja liderów w filmie "Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów", reż. Anthony i Joe Russo, 2016.

Gorzka konfrontacja liderów w filmie Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów, reż. Anthony i Joe Russo, 2016.

Konflikt na linii Iron Man-Kapitan Ameryka i jego tło polityczne, o bolesnych sekretach z przeszłości nie wspominając, przyprawiają Wojnę Bohaterów wyraźnie wyczuwalną szczyptą goryczy. Jednocześnie jednak całe to napięcie twórcy bardzo sprawnie równoważą elementami komicznymi – a tu na pierwszy plan wybija się młody Spider-Man.

Wiele osób miało co do tej postaci spore obawy, zwłaszcza, że w tej produkcji Spider-Man znacznie odstaje wiekiem od swoich kolegów, a wcielający się w niego aktor jest też dużo młodszy niż poprzedni dwaj odtwórcy tej roli. O dziwo, chyba wyszło to jednak postaci na dobre – 15-letni Peter Parker w wykonaniu niewiele starszego Toma Hollanda już na samym wstępie bije na głowę swoich poprzedników. Nie ma w nim ponurego nieudacznictwa la Tobey Maguire, robi też lepsze wrażenie niż Andrew Garfield. Spider-Man Hollanda wnosi do filmu lekkość, młodzieńczą energię i przede wszystkim ogromną dawkę podekscytowania – to w końcu nastolatek, któremu dane jest nagle wkroczyć do świata jego idoli i od razu wykazać się w ważnym starciu. Rozgadany, trochę niezręczny i mocno zafascynowany okolicznościami, w jakich się znalazł, Spider-Man w wykonaniu Hollanda jest nie tylko rewelacyjnie wprost zabawny, ale i przy okazji swojski. Na jego miejscu pewnie mówiłabym nieco mniej, ale za to z bardzo podobnym niedowierzaniem i szczęściem w głosie.

Jeśli więc martwiliście się, że młody aktor zepsuje cały film i waszą ulubioną postać z dzieciństwa, możecie odetchnąć z ulgą. Nic w tym filmie nie jest zepsute… być może poza castingiem na ciocię May, która z miłej siwiejącej pani stała się nagle podejrzanie młodą laską. Ale poza tym (jednym z bardzo niewielu) potknięciem wszystko w Wojnie Bohaterów gra tak, jak powinno. I chwała Marvelowi za to.

Przeczytaj także: