Córki dancingu i mój estetyczny snobizm

by Mila

Zawsze mi się wydawało, że lubię dziwne rzeczy. W końcu cieszę się jak dziecko, kiedy w jednym z moich ulubionych filmów rozkładający się trup w sukni ślubnej wyciąga sobie z ucha gadającego robaka, śpiewając coś o nieszczęśliwej miłości.

Ze zdumieniem odkryłam jednak, że jest pewna granica mojej tolerancji dla dziwadeł… i przebiega ona dokładnie w miejscu, gdzie zaczynają się Córki dancingu. Czego w tym filmie nie ma! Są nastoletnie syreny, są peerelowskie potańcówki, jest historia miłosna, jest nawet musical… Komu miałoby się to nie podobać? Kto miałby się nie zachwycić musicalem o krwiożerczych syrenach śpiewających do kotleta w kiczowatych peerelowskich knajpach?

Wygląda na to, że ja. Kiedy patrzę na listę nagród, jakie Córki dancingu zdobyły na najróżniejszych festiwalach, kiedy słucham, jak to publiczność na całym świecie reaguje entuzjastycznie… mam ochotę powiedzieć tylko: no ale jak zachwyca, kiedy nie zachwyca…?

Reżyserka Agnieszka Smoczyńska musi mieć jakiś magiczny dar przekonywania… bo zarówno Kinga Preis, jak i Jakub Gierszał po przeczytaniu scenariusza byli przekonani, że ktoś robi sobie z nich cokolwiek niesmaczne żarty. I że chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje, żeby zagrali w CZYMŚ TAKIM. A potem oboje kurtuazyjnie spotkali się z panią Smoczyńską. Porozmawiali… i film powstał. Z ich udziałem, rzecz jasna.

Trudno się dziwić ich pierwszej reakcji, skoro fabuła zarysowuje się mniej więcej tak: oto członkowie zespołu grywającego na ociekających brokatem potańcówkach, przechodząc nad rzeką, przyuważyli w wodzie dwie piękne istoty. Istoty okazały się być syrenami, śpiewem skłoniły nasz zespół do wyciągnięcia ich na brzeg… I wtedy wszyscy uznali, że to świetny pomysł, by piękne syrenki dołączyły do zespołu i zostały gwiazdami peerelowskich dancingów.

W tle oczywiście miłość, której mokrego zakończenia wszyscy możemy się domyślać, a także: obskurne hotele, musicalowe piosenki (wprawdzie ładnie wykonane, ale z dość bezsensownym tekstem), przeszczep nóg przeprowadzony w cokolwiek prosektoryjnych warunkach, homo- i heteroseksualny seks z oślizgłym rybim ogonem, a nawet wątek kryminalny, kiedy jedna z syren robi się głodna i postanawia zagryźć swojego kochanka. Krew leje się prawie jak u Tarantino – a wszystko oczywiście utrzymane w stylistyce tandetnych świecidełek i kiczowatych potańcówek.

Teoretycznie Córki dancingu mają wszystko, co trzeba, by móc uznać je za pastisz czy mówić o zabawie konwencjami. W praktyce (przynajmniej dla mnie) nie jest to jednak wcale takie oczywiste, z zabawą ma to bardzo niewiele wspólnego, a całość jest dosyć ponura i odpychająco brzydka, nawet kiedy film świeci widzowi po oczach barwnymi neonami.

Po raz pierwszy wyszłam z kina, używając słowa „dziwny” bynajmniej nie jako komplementu. I od tego czasu mam spory problem ze zdefiniowaniem swoich upodobań. Krwiożercze syreny śpiewające w chórkach nie są wcale najdziwniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam… ba, naprawdę dziwniejsze rzeczy wzbudzały już we mnie zachwyt, a nie konsternację. Powoli zaczynam więc myśleć, że wszystko rozbija się o estetykę. Bo akurat tego, że jest to film estetyczny, nie da się raczej o Córkach dancingu powiedzieć.

Może więc chodzi o warstwę wizualną i nagromadzenie niepasujących do siebie elementów, wśród których każdy z osobna ma w sobie coś nieładnego… a wszystkie razem tworzą efekt już niemal szkaradny. Może właśnie to odpychało mnie w Córkach dancingu do tego stopnia, że nie mogłam się skupić na bądź co bądź prostej fabule, grze aktorskiej ani czymkolwiek innym. Bo jak tu się skupić na grze całkiem przecież zdolnej Michaliny Olszańskiej, kiedy większość ekranu zajmuje doczepiony do niej monstrualnych rozmiarów oślizgły rybi ogon? Syreny Agnieszki Smoczyńskiej z Arielką mają tyle wspólnego, co rozgnieciony pod butem ślimak z muszelką znalezioną na plaży…

Kadr z filmu „Córki dancingu”, reż. Agnieszka Smoczyńska, 2015.

Koniec końców Córki dancingu wniosły jednak do mojego życia jedną ważną rzecz. Dobitnie uświadomiły mi, że bardziej nawet niż entuzjastką dziwadeł, jestem chyba estetyczną snobką. Przyjmę w kinie wszystko: pieczenie ciastek z ludzkim mięsem, RDJ z futrem na twarzy, plażę pełną otyłych, wiekowych nudystów… pod warunkiem, że będzie to podane w ładnym opakowaniu. Córki dancingu nie były. I może na tym polega problem.

Przeczytaj także:

2 komentarze

Paweł Pachla 3 sierpnia 2016 - 20:08

Tak, słowo dziwny od razu nasuwa się na myśl. Cóż – dla mnie „Córki dancingu” są trochę takim filmem, w którym za wiele chciano pokazać, przez co pomysły Pani Smoczyńskiej nie intrygują, a powiedziałbym nawet, że ich nagromadzenie strasznie męczy. Ale jednego nie da się temu filmowi odmówić – soundtrack zespołu Ballady i Romanse. „Daj mi tę noc”. No mniam po prostu! Pozdrawiam cieplutko!

Cocteau & Co. 5 sierpnia 2016 - 16:43

Ciekawy tekst i w końcu jakaś bardziej krytyczna opinia, która wyłania się z morza tych podejrzanie pochlebnych. Ja miałam mieszane uczucia względem tego filmu już po zapoznaniu się ze zwiastunem i jak na razie jeszcze go nie obejrzałam. Podejrzewam, że jeszcze dwa razy się zastanowię zanim to zrobię.

Komentarze zostały wyłączone.