Anioły w Ameryce – hipnotyzujący dramat w oparach absurdu

by Mila

Kto by się spodziewał, że na sztuce o epidemii AIDS można się rozpłakać… ze śmiechu? A jednak. Anioły w Ameryce według tekstu Tony’ego Kushnera, za który autor zresztą dostał Pulitzera, to opowieść tak niezwykła, że znajdzie się w niej miejsce na wszystko – śmiech, płacz, miłość, nadzieję, ponurą refleksję o przemijaniu i świecie opuszczonym przez Stwórcę, komiczne halucynacje i słodko-gorzką rzeczywistość, w której w chwili próby najbliżsi zawodzą, a pocieszenie znajdujesz w najmniej spodziewanych miejscach.

W tym sezonie w ramach National Theatre Live mamy okazję w lokalnych Multikinach obejrzeć retransmisję Aniołów w Ameryce w reżyserii Marianne Elliott prosto z londyńskiego Lyttelton Theatre. A jest to naprawdę solidna dawka świetnie zagranego, błyskotliwego tekstu – i prawdziwa jazda bez trzymanki. Piszę „solidna dawka” nie bez przyczyny, bo cała sztuka składa się z dwóch spektakli, które łącznie trwają prawie osiem godzin. Ale choć wyprawa do kina rzeczywiście zajmie sporo miejsca w waszym grafiku, jako widzowie zupełnie tego upływu czasu nie odczujecie. Barwny i przetykany fantastycznymi wątkami spektakl wciągnie was bez reszty.

"Kadr

Anioły w Ameryce to opowieść osadzona w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, za czasów konserwatywnych rządów Ronalda Reagana, a jednocześnie w społeczeństwie, które mierzy się z rosnącą epidemią AIDS. W tym dość schizofrenicznym społecznym klimacie śledzimy losy kilku gejów i ich bliskich, zmagających się z chorobą, własną seksualnością, wyobcowaniem, stygmatyzacją. Ale przede wszystkim patrzymy na zwykłe ludzkie dramaty – samotność, rozstania, zdrady, ciężar odpowiedzialności, trudne relacje w rodzinie, odkrywanie prawdy o samym sobie.

Jeśli w tym momencie zastanawiacie się, jakim cudem na sztuce o tak ponurych tematach można płakać ze śmiechu, spieszę z wyjaśnieniem. To nie kwestia mojej wrażliwości mieszczącej się w łyżeczce od herbaty. Siła tekstu Kushnera tkwi przede wszystkim w tym, że cały ten ogrom cierpienia potrafił poprzetykać i nieco zrównoważyć inteligentnie napisanym humorem i stopniowo coraz bardziej absurdalnymi fantastycznymi wstawkami z pogranicza jawy, snu i szaleństwa. Duchy, anioły, ożywające manekiny i celny, mistrzowski wręcz tekst (z którym polskie tłumaczenie niestety nie zawsze radzi sobie perfekcyjnie) – pozwalają złapać oddech i dać upust emocjom, które gromadzą się w tych bardziej „poważnych” momentach.

"Kadr

W sztuce wyreżyserowanej przez Elliott ten niesamowity tekst trafia w ręce wymarzonej wprost ekipy, która z gracją lawiruje między powagą, absurdem i słownymi potyczkami. Pomysłowo zaaranżowana scena z mnóstwem obrotowych elementów pozwala nam płynnie przenosić się pomiędzy splecionymi ze sobą wątkami: pary jawnych i nieco stereotypowych homoseksualistów, mężczyzny, który dramatycznie usiłuje wypierać swoje skłonności, i tryskającego testosteronem wpływowego prawnika utrzymującego, że on jest w 200% hetero, tylko czasem sypia z facetami. Taki przekrój przez osobiste postawy bohaterów obnaża jednocześnie hipokryzję całego społeczeństwa i staje się mocnym komentarzem nie tylko dla ówczesnej rzeczywistości.

Obsadzie aktorskiej, z cholernie zdolnym Andym Garfieldem na czele, udało się z jednej strony zbudować postaci wyraźnie podszyte stereotypami, a z drugiej – uniknąć przy tym karykatury i śmieszności. Poszczególni bohaterowie są przerysowani akurat o tyle, by wydobyć z nich humor, ale nie stają się przez to jednowymiarowi, wręcz przeciwnie, sztuka pozwala im odkrywać różne strony osobowości, rozwijać się i dojrzewać na oczach widza.

"Kadr

Spędzone z nimi osiem godzin to z jednej strony – jakkolwiek by to niestosownie nie zabrzmiało – świetna zabawa, z drugiej potężne katharsis i źródło niełatwych refleksji i pytań o nasze własne reakcje w sytuacji zderzenia z chorobą, śmiercią i odpowiedzialnością wobec odchodzącej osoby. A jednocześnie to osiem godzin, które paradoksalnie zostawia po sobie niedosyt – tak bardzo jesteśmy w stanie wejść w ten świat i zaprzyjaźnić się z jego bohaterami.

Koniec końców – to zdecydowanie jedna z najlepszych sztuk, jakie do tej pory udało mi się w ramach National Theatre Live obejrzeć. A przy tak wysoko postawionej poprzeczce, prawdopodobnie szybko z tej czołówki nie wypadnie.

PS: właśnie odkryłam, że na podstawie tej sztuki powstał miniserial z Meryl Streep, Emmą Thompson, Alem Pacino i Michaelem Gambonem – obowiązkowo trafia na moją listę pozycji do obejrzenia!

Przeczytaj także:

Skomentuj

Ta strona wykorzystuje pliki COOKIES zgodnie z ustawieniami Twojej przeglądarki. Dowiedz się więcej.

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close