Opętanie: Jude Law i umowna namiętność

by Mila

Teatr to takie magiczne miejsce, gdzie nikogo nie dziwi, że w samym środku przedstawienia trup wstaje i zaczyna po sobie sprzątać scenę. O ile zdecydowana większość współczesnego kina stawia jednak na jakąś formę realizmu, a nawet czysta fantastyka stara się uprawdopodobnić to, co widzimy na ekranie, w teatrze często wszystko pozostaje bardzo umowne. A widz, żeby w pełni czerpać ze sztuki, musi wykonać pewien wysiłek i na chwilę zawiesić swoją niewiarę, krytycyzm i odruchowe poszukiwanie sensu w tym, na co patrzy. Doskonałym i chyba dość skrajnym przykładem takiej sztuki jest pokazywane niedawno w ramach National Theatre Live Opętanie (Obsession) z Judem Law.

Opętanie wyreżyserowane przez Ivo van Hove wbrew pozorom wcale nie opowiada o żadnym egzorcyście. To dosyć okrojona wariacja na temat powieści Jamesa M. Caina Listonosz zawsze dzwoni dwa razy i jej filmowej adaptacji Opętanie w reżyserii Viscontiego. Polski tytuł jest w tym przypadku trochę mylący, bo zarówno film Viscontiego, jak i sztuka van Hove niewiele mają wspólnego z demonami – to raczej opowieść o opętaniu namiętnościami, strachem, samotnością, pragnieniem wolności.

NT Live: Opętanie, reż. Ivo van Hove, 2017.

Pewnego dnia w życie znudzonej mężatki Hanny (Halina Reijn) i jej niespecjalnie wylewnego męża Josepha (Gijs Scholten van Aschat) wkracza przybłęda – przystojny Gino (Jude Law), pociągający, wolny duchem, tajemniczy mężczyzna znikąd. Stopień znudzenia mężatki życiem można odgadnąć po tym, w jakim tempie ta traci głowę dla przybysza i zaczyna snuć z nim niebezpieczne plany uwolnienia się od męża.

Ta pozornie dosyć prosta historia rozgrywa się u Ivo van Hove w jeszcze bardziej uproszczonej wersji. Tekst okrojono do samych kluczowych kwestii. Scenografia jest tak ascetyczna, że w większości składa się z pojedynczych przedmiotów symbolizujących większe koncepty. Wszystko na scenie jest umowne. Nagi silnik zawieszony na linie musi nam wystarczyć za cały samochód albo i warsztat. Porozrzucane papierowe kubki – za tłum ludzi i dobrze prosperujący bar. Jude Law truchtający po bieżni ukrytej w podłodze – za bohatera, który w tym czasie przemierza całe kilometry z dala od domu.

NT Live: Opętanie, reż. Ivo van Hove, 2017.

Czas i przestrzeń też są tu bardzo umowne, bardziej nawet niż przywykliśmy do tego w teatrze. O tym, że właśnie pomiędzy jednym zdaniem a drugim minęło kilka miesięcy, musimy wnioskować z kontekstu dalszej rozmowy – nic innego na scenie o tym upływie czasu nie świadczy. Aktorzy stojący od siebie na wyciągnięcie ręki odgrywają sceny rozrzucone po całym miasteczku – i ani światło, ani żaden element scenografii tego dystansu nie podkreśla. Opętanie bardzo mocno domaga się od widza zawieszenia niewiary i wyłączenia tej części mózgu, która nieustannie próbuje wszystko porządkować.

Być może właśnie dzięki tej umowności ta i tak dość uniwersalna historia staje się jeszcze bardziej zawieszona gdzieś poza czasem i przestrzenią, prawdziwa zawsze i wszędzie, w jakiś sposób rezonująca w każdym. Ale problem w tym, że umowne staje się też całe pożądanie i szaleńcza, namiętna miłość pomiędzy bohaterami. Być może to brak chemii pomiędzy aktorami, być może za bardzo wycofana gra Haliny Reijn albo zbyt dużo scen rozgrywających się tylko w domysłach widza – ale jak na sztukę o namiętnościach, zaskakująco niewiele iskrzy między Judem Law i jego holenderską koleżanką po fachu. Jude podchodzi do roli świetnie i nawet, kiedy nic nie mówi, potrafi skupić na sobie całą uwagę widza. Ba, nawet prezentuje się dość kusząco pokryty kurzem albo umazany smarem… A jednak – brakuje chemii.

NT Live: Opętanie, reż. Ivo van Hove, 2017.

Bo o ile umowność scenografii, czasu i przestrzeni da się przeskoczyć i zaakceptować, dużo trudniej zrobić to w przypadku braku emocji. Zawieszamy niewiarę po to, żeby w coś jednak uwierzyć. Coś w sztuce – choćby jeden element – musi być prawdziwe, żeby nas porwać, poruszyć, sprawić, że będziemy gotowi zignorować cały formalny minimalizm, bo emocje nam to wynagrodzą… A Opętanie niespecjalnie daje nam tę rekompensatę. Owszem, Jude biegający po scenie bez koszulki to ciekawy widok, ale to jeszcze dosyć mało, by zbudować na tym cały emocjonalny ładunek sztuki…

Szkoda, że tej chemii zabrakło, bo od strony formalnej Opętanie jest czymś zaiste interesującym. Ale co z tego, jeśli podziwiamy ten minimalizm zupełnie niewzruszeni?

Nie będę wam tego spektaklu odradzać, bo jeśli nie Jude Law, to może eksperymenty z oszczędną formą was zaciekawią. Ale fajerwerków tym razem nie ma się co spodziewać.

Przeczytaj także: