Kto z was jeszcze nie widział, zdecydowanie powinien nadrobić Hamleta w ramach NT Live z Benedictem Cumberbatchem w tytułowej roli. Moim zdaniem warto – i twierdzę tak bynajmniej nie tylko z racji osobistej sympatii do aktora. Czy jest to spektakl idealny? Nie do końca. Ale i tak potrafi wbić widza w fotel.
Spektakl wyreżyserowany przez Lyndsey Turner od początku budził spore emocje – bilety do londyńskiego Barbican rozeszły się ponoć najszybciej w całej historii brytyjskiego teatru. Nie ma się co łudzić, że ludzie tak tłumnie walili na Szekspira. Wszyscy wiemy, jakie nazwisko ich przyciągnęło. I całkiem prawdopodobne, że na każdym spektaklu co najmniej połowę widowni stanowiły nadmiernie rozentuzjazmowane młode kobiety. Ale nie uważam, żeby było w tym coś złego. Fangirling – i tu mówię z własnego doświadczenia – pozwala czasem odkryć takie zakątki kultury i sztuki, w które najprawdopodobniej nigdy byśmy sami nie zabłądzili. Jeśli choć kilka z tych młodych kobiet dzięki Cumberbatchowi odkryje, że teatr może być fascynujący, to chyba tylko na dobre wyjdzie im i samemu teatrowi.
A Hamlet Lyndsey Turner może być fascynujący – zwłaszcza dla widza, który cały czas jest gdzieś na początku swojego romansu z teatrem. To spektakl na tyle efektowny, żeby skraść niejedno serce. To Szekspir na tyle przejrzyście opowiedziany, że wiele osób wychodząc z sali, powie: wreszcie wiem, o co w tym wszystkim chodziło. A to są spore zalety. Zwłaszcza w kraju, w którym każe się dzieciom czytać Szekspira, kiedy jeszcze kompletnie nie są w stanie dostrzec w nim najważniejszych i najciekawszych wątków. I jedyne, co z niego zapamiętują, to duch błąkający się po murach zamku.
Nie wiem, czy to właśnie zrobienie przystępnego spektaklu było zamysłem reżyserki – bo też i często trudno odgadnąć, do czego właściwie zmierzała jej wizja. Jej Hamlet jest dosyć nierówny. Efektowny i emocjonujący, ale w tym wszystkim dosyć nierówny. Chwilami zapiera dech w piersiach i ma momenty wprost genialne, żeby za chwilę coś przekombinować albo zejść do poziomu szkolnego przedstawienia. Wytrawni teatromani mają prawo czuć się w tych momentach rozczarowani. Ale jest spora szansa, że przeciętny widz będzie gotowy przymknąć oko na niedociągnięcia, bo te „lepsze momenty” przysłonią mu całą resztę. Mi trochę przysłoniły.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to imponująca scenografia. Ogromną scenę w Barbican z rozmachem zamieniono w klimatyczne wnętrze pałacu. Dekoracje są zresztą tak zaplanowane, że dzięki zmianie światła i kilku dodatkowym rekwizytom to samo pomieszczenie może służyć za salę balową, bawialnię Hamleta, sypialnię królowej, mury zamku, cmentarz… Wszystko odbywa się w tej samej przestrzeni, co całkiem trafnie podkreśla atmosferę dość kameralnego, rodzinnego dramatu. Największe wrażenie scenografia robi pod koniec pierwszego aktu, kiedy – może jako symbol tego, jak bardzo źle się dzieje w państwie duńskim? – na scenę wdziera się wichura (zły duch? klątwa starego Hamleta?) i zasypuje wszystko wokół prochem (ziemią? żwirem? cokolwiek to jest, skutecznie zamienia pałac w ruinę i cmentarz).
W całej obsadzie błyszczą głównie dwie osoby – już to nie jest imponujący wynik przy tylu bohaterach sztuki, a na dodatek obie błyszczą co prawda pięknie, ale za to chyba dość niekonsekwentnie. Sian Brooke jako Ofelia przez pierwsze pół spektaklu jest tak nijaka, że w zasadzie w ogóle mogłoby jej nie być. Dopiero kiedy wpada w szpony szaleństwa, momentalnie rozkwita i od tego momentu kradnie już każdą scenę. Pomiędzy lękiem, nuceniem piosenek, chaotycznymi gestami i łamiącym się głosem jest niepokojąca, hipnotyzuje widza i trudno oderwać od niej wzrok. Kto wie, może jej początkowa nijakość była zamierzona, żeby szaleństwo uderzyło jak grom z jasnego nieba?
Drugą perełką w obsadzie jest rzecz jasna Benedict Cumberbatch. Jego Hamlet jest mocno zagubionym młodzieńcem, chwilami bardzo dziecinnym, chwilami upartym, to zabawnym, to wpadającym w histerię… O dziwo, jest w tym wszystkim dużo autentyczności. Choć trzeba przyznać, że Benedict lepiej wypada w niuansach i subtelnościach niż rozdzierających emocjach. Tam, gdzie to drobne szczegóły decydują o wymowie sceny, jest genialny. A kiedy przychodzi rozpętać burzę uczuć, zdarza mu się trochę przeszarżować.
Szkoda, że tylko tych dwoje wyróżnia się tutaj na plus. W końcu w obsadzie był i Ciaran Hinds, któremu przecież charyzmy ani zdolności nie brakuje, a jakimś cudem w Hamlecie jako król używa cały czas tej samej miny. Może na jakimś etapie zabrakło pomysłu na tę postać? Tak jak zabrakło pomysłu na relacje Hamleta z Ofelią i z matką? Trochę szkoda, że tak naprawdę większość spektaklu jest tylko tłem dla Cumberbatcha – prawdopodobnie i jemu lepiej by się grało, gdyby reszta chociaż próbowała mu dotrzymać kroku.
Być może reżyserka uznała, że Cumberbatch sam jeden udźwignie cały spektakl… Miała rację. Udźwignął, wiele osób zachwycił. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby trochę bardziej dopracować niektóre elementy, to mógłby być naprawdę rewelacyjny spektakl. Gdyby zamiast tworzyć tło dla gwiazdy, zbudowano coś spójnego i równego, efekt mógłby przerosnąć oczekiwania widzów. Bo teraz to oczekiwania trochę przerosły efekt. To był naprawdę całkiem niezły spektakl. Ale nie aż tak dobry, jak się tego spodziewaliście.