Kilka tygodni temu odwiedził mnie brat ze swoją dziewczyną i tak się jakoś złożyło, że w przerwach między kolejnymi atrakcjami turystycznymi oboje zgodnie postanowili zrelaksować się przy oglądaniu Pokemonów. Więc się relaksowaliśmy. Przy Pokemonach. Gdyby ktoś miał wątpliwości – wszyscy troje jesteśmy zdecydowanie pełnoletni.
Serial
Żyjemy w kraju, w którym od wielu lat kolejne władze wszelakich opcji traktują cokolwiek po macoszemu kulturę i wydatki na nią. Jedne władze poczynają sobie z nią bardziej ostentacyjnie, inne mniej, jeszcze inne próbują jej używać jak narzędzia do sobie tylko znanych celów… Przyznaję – jestem poniekąd zdziwiona, że w obecnym klimacie daleko idących zmian w mediach mógł powstać całkiem śmiały serial traktujący o niełatwych relacjach kultury z władzą. I w dodatku, że mógł powstać w telewizji publicznej.
Po pierwszym odcinku Czarnego lustra (Black mirror) zamierzałam napisać tekst o tym, że był to chyba najlepiej przemyślany początek serialu w historii telewizji. Wszyscy o nim mówili. Nawet ludzie, którzy nie przepadają za serialami, słyszeli coś o nieszczęsnym premierze Wielkiej Brytanii i równie nieszczęsnej świni.
Marsylia (Marseille) z Gerardem Depardieu miała być francuską odpowiedzią na House of cards. Problem w tym, że nie za bardzo dosięga do tak wysoko postawionej poprzeczki, a z amerykańskim hitem łączy ją tylko temat politycznych rozgrywek i fakt, że bohater ma ładną żonę. Na tym podobieństwa się kończą, zwłaszcza że wspomniana żona zamiast z klasą brać sprawy w swoje ręce, startuje chyba w plebiscycie na najbardziej irytującą postać kobiecą. Ze Skyler White może nie wygra, ale wątpię, żebyście ją polubili.
Jeśli ktokolwiek mówił ci ostatnio, że musisz obejrzeć Stranger Things, zaufaj mu. Miał rację.
Śmiało mogłabym powiedzieć, że Stranger Things to moje najlepsze odkrycie tego roku… gdyby oczywiście nie fakt, że wcale go sama nie odkryłam, a zanim odpaliłam pierwszy odcinek, nasłuchałam się już co nieco o tym, jakie to cudo. A teraz dołączam do grona piejących z zachwytu.
Całkiem niedawno TVP uraczyła nas serialem inspirowanym postacią Eugeniusza Bodo. Zwracam tutaj uwagę na słowo „inspirowany”, bo przy dosyć agresywnej promocji najeżonej hasłami „serial o ŻYCIU Bodo” można było ulec pewnej dezinformacji… I bardzo się zdziwić, porównując fabułę serialu z biografią legendarnego artysty. Słowo „inspirowany” gdzieś się ponoć w serialu pojawia małym druczkiem – ale tak małym, że mi na przykład nie udało się go zauważyć.
Wielkimi krokami zbliża się polska premiera serialu Nocny recepcjonista (The Night Manager) – pierwszy odcinek już 7 lipca na AMC Polska. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tej produkcji, pamiętam za to, że momentalnie nastawiłam się na coś rewelacyjnego. Tom Hiddleston i Hugh Laurie w szpiegowskich klimatach i to w dodatku próbujący się nawzajem ograć – czego chcieć więcej?
Jak przystało na serial o specach od reklamy, Mad Men trafił do mnie właśnie za pośrednictwem reklamy. I to nie byle jakiej – sięgnęłam po tą produkcję poniekąd z polecenia i to polecenia przez bohaterów innego serialu. Harvey Specter i Mike Ross w Suits na każdym kroku robili przecież odniesienia do Dona Drapera, Rogera Sterlinga i reszty ekipy… A skoro coś jest wystarczająco dobre dla duetu Harvey-Mike, czy mogłoby nie być wystarczająco dobre dla mnie…?