Całkiem niedawno TVP uraczyła nas serialem inspirowanym postacią Eugeniusza Bodo. Zwracam tutaj uwagę na słowo „inspirowany”, bo przy dosyć agresywnej promocji najeżonej hasłami „serial o ŻYCIU Bodo” można było ulec pewnej dezinformacji… I bardzo się zdziwić, porównując fabułę serialu z biografią legendarnego artysty. Słowo „inspirowany” gdzieś się ponoć w serialu pojawia małym druczkiem – ale tak małym, że mi na przykład nie udało się go zauważyć.
Mam wybitnie wprost mieszane uczucia wobec tego serialu. Gdzieś tam pod skórą mam ochotę go totalnie zrównać z ziemią, ale nie byłoby to sprawiedliwe – produkcja ma też kilka naprawdę mocnych stron. I chyba od nich zaczniemy, pójdzie szybciej.
Po pierwsze – rewelacyjna ścieżka dźwiękowa, a zwłaszcza te fragmenty, gdzie chwilami pobrzmiewają nuty przedwojennych piosenek. Co jak co, ale muzyka pięknie potrafi w tej produkcji grać na emocjach. Trzeba też przyznać, że wokalnie serial trzyma poziom i jeśli ktokolwiek obawiał się skrzywdzenia przedwojennych przebojów, może odetchnąć z ulgą.
Kilka mocnych punktów pojawia się także w obsadzie. Adolf Dymsza w wykonaniu Bartłomieja Kotschedoffa praktycznie kradnie każdą scenę i jest po prostu urzekający, tak sympatyczny, że tylko by się człowiek do niego uśmiechał. Równie dobrym wyborem okazał się Eryk Kulm w roli Karola Hanusza. A może nawet lepszym – bo mimo że jego bohater zdecydowanie wolałby chłopców, chyba się zakochałam.
Nie mogę powiedzieć, żeby Tomasz Schuchardt specjalnie pasował do mojego wyobrażenia o amantach i przystojniakach… ale aktorsko sprawdza się tutaj naprawdę dobrze i jest całkiem przekonujący. Co jednakże nie uwalnia mnie od nurtujących pytań o dość niezrozumiałe wyniki castingu na Eugeniusza Bodo.
I tu płynnie przechodzimy do minusów. Dlaczego u licha mamy dwóch aktorów w głównej i tytułowej roli…? Producenci serialu zdają się tłumaczyć ten fakt tym, że jeden aktor nie byłby w stanie zagrać trzydziestu lat czyjegoś życia. To akurat bardzo ciekawy argument, zwłaszcza że cała reszta obsady, która pojawia się od pierwszego do ostatniego odcinka, już tym prawidłowościom najwyraźniej nie podlega. Fakt, że zabiegi postarzania bywały tu mniej lub bardziej widoczne i mniej lub bardziej udane… Ale skoro wszyscy inny byli tu umownie młodzi i umownie postarzeni, dlaczego nie można było tego zrobić z Bodo?
Owszem, Antek Królikowski ma tak młodą twarz, że za Chiny Ludowe nie dałoby się go wiarygodnie postarzyć do czterdziestki. Tomasza Schuchardta z kolei chyba dość ciężko byłoby odmłodzić do poziomu lat siedemnastu… Ale chyba na tych dwóch nazwiskach nie kończy się lista wszystkich dostępnych w Polsce aktorów, prawda? Nie byłoby bardziej logicznie zatrudnić jednego, zamiast dwóch?
Poza tym – dlaczego kamera tak się trzęsie? Serio. Dlaczego w polskich produkcjach wiecznie trzęsie się kamera? Czy to ma służyć czemukolwiek poza denerwowaniem widza? Rozumiem, że w pewnych warunkach może to być dodatkowy środek wyrazu… Ale tutaj obraz trzęsie się jak opętany prawie przez cały czas i niezależnie od tego, co się akurat dzieje na ekranie!
A skoro już jesteśmy przy tym, co nieładnie wygląda… na miejscu twórców naprawdę poważnie bym się zastanowiła, czy w rolach gwiazd estrady chcę obsadzić ludzi tańczących cokolwiek topornie… Jak doceniam Romę Gąsiorowską-Żurawską, tak patrzenie na jej pląsy na scenie nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem.
Kiedy już jakimś cudem przebolejemy wszystkie wizualne ciosy, przyjdzie czas na słuch. Owszem, muzyka jest świetna, aktorzy śpiewają znacznie lepiej, niż tańczą i chwała im za to. Ale niech mnie ktoś oświeci: gdzie i dlaczego zniknęło przedniojęzykowe Ł? Na planie ponoć obecny był jakiś specjalista od wymowy i akcentów… Ale podejrzewam, że chyba zabłąkał się tam przez przypadek, bo nie wiem, kogo miałby trenować. Na pewno nie wytrenował Fidusiewicza, którego niemiecki bohater nawet w niemieckim mundurze nie brzmiał jak Niemiec. Francuski też z niczyich prawie ust nie brzmiał jak francuski… Chyba tylko Patricia Kazadi wiernie odtworzyła kulawą polszczyznę Reri (niedowierzającym polecam oryginał piosenki Dla Ciebie chcę być biała).
Skoro więc na planie był jakiś specjalista, to gdzie podziało się teatralne Ł? Już tłumaczę: na liście pomysłów odrzuconych przez reżysera-geniusza. Doszły mnie właśnie słuchy, że reżyser WALCZYŁ z aktorami, żeby NIE mówili w ten sposób. Acha. Pan reżyser chyba zapomniał, że to Ł jest praktycznie częścią definicji kina i teatru z tamtego okresu. Zakazać postaciom używać go w codziennych sytuacjach – proszę bardzo, jakoś to przełknę. Ale kiedy Bodo wychodzi na scenę albo na plan filmowy, niechże na litość poprawności historycznej mówi jak Bodo grający w filmie! Zwłaszcza, jeśli potem reżyser zamierza wkomponować w serial fragment oryginalnego filmu, w którym przedniojęzykowe Ł tańczy na ustach aż miło!
W swym genialnym zamyśle reżyser najwyraźniej postanowił osiągnąć efekt cokolwiek kuriozalny: wychodząc na plan, Bodo-Schuchardt mówi i śpiewa tak, jakby dopiero co schował do kieszeni smartfona… a potem na premierze filmu serial pokazuje nam to:
Seems legit.
I wreszcie zgniła wisienka na tym dziwacznym torcie: fabuła. Nigdy specjalnie nie przepadałam za produkcjami luźno inspirowanymi czyimś życiem, zwłaszcza jeśli prawdziwa biografia delikwenta była wystarczająco ciekawa, by nakręcić dziesięć w miarę wiernych filmów. TVP poszła o krok dalej. Zrobiła serial, w którym z prawdziwych postaci zaczerpnięto co najwyżej nazwiska i daty urodzenia, a potem zaczęła wmawiać widzom, że TAK BYŁO! Do dzisiaj na stronie serialu widnieje jak byk: „historia życia Eugeniusza Bodo”.
To nie jest historia życia Eugeniusza Bodo. To jest Wielki Gatsby po polsku. Równie zmyślony co oryginał. Już w pierwszym odcinku dowiadujemy się, że Bodo czuje miętę do niejakiej Ady (swoją drogą bardzo niefortunna decyzja obsadowa). Chłopak czuje tę miętę na tyle silnie, że Ada urasta mu do najważniejszego celu w życiu i przyczyny wszystkiego, co robi. Jak odnosić sukcesy – to tylko dla niej. Jak pisać scenariusze – to tylko o niej. W romanse też wdaje się dlatego, że nie może jej mieć. A kiedy już prawie ją ma (znowu odsyłam do Gatsby’ego), Bogu ducha winna Ada staje się przyczyną jego upadku i cokolwiek niesprawiedliwie poniesionej śmierci.
Przepiękne. Wzruszające. Naprawdę, sama się prawie popłakałam. Tyle tylko, że Ada jest od początku do końca zmyślona tak, jak czyste powietrze nad Krakowem. W zasadzie to trochę pokrzepiające – bo okazuje się, że Bodo nie był jednak aż takim… delikatnie mówiąc naiwniakiem, żeby jakoś około roku ’41 czy ’42 niefrasobliwie opowiadać ruskiemu oficerowi, jak to on bardzo pilnie musi się znaleźć w Berlinie, bo przecież sam towarzysz rozumie – narzeczona czeka.
Ja rozumiem, że miłość się dobrze sprzedaje, ale życiorys Bodo obfitował w tyle prawdziwych romansów, że naprawdę nie trzeba było już wymyślać kolejnego… zwłaszcza tak zerżniętego z Fitzgeralda. Może twórcy bali się, że historia będzie niewychowawcza, jeśli pod licznymi romansami aktora nie będzie się krył jakiś wzniosły, romantyczny motyw? Cokolwiek im przyświecało, z biografii nagle zrobiła się tu czyjaś zdecydowanie zbyt radosna twórczość.
A biedny Bodo, nie dość, że leży w anonimowym grobie, to jeszcze pewnie się w nim przewraca za każdym razem, kiedy ktoś odpala kolejny odcinek. Za swoje 13 razy najmocniej przepraszam, więcej się to nie powtórzy.