Krótki tekst o tym, jak praca w mediach zabija idealizm

by Mila

W środę 14 marca 2018 r. pożegnaliśmy Stephena Hawkinga – ale to nie będzie artykuł biograficzny ani żadne osobiste wspomnienie o genialnym fizyku. Przed wami gorzki i samokrytyczny tekst o tym, co dzieje się z podatnym na cynizm umysłem, jeśli za długo przyjdzie mu pracować na styku mediów, świata wydawniczego i marketingu.

Kiedy w środowy poranek po raz pierwszy usłyszałam wieści o śmierci Hawkinga, mój ciąg myślowy błyskawicznie przebiegł drogę od „o nie, to takie smutne” przez „muszę natychmiast opublikować jakiś tekst o jego książkach, będzie się klikał jak szalony” i „foteczka z Krótką historią czasu na Insta dzisiaj obowiązkowa, będą lajki!” do nieco skonsternowanego milczenia zakończonego słowami „będę się smażyć w piekle”. Nie macie pojęcia, jak bardzo mnie cieszy poczucie winy i fakt, że ten ostatni, piekielny element wciąż jeszcze się w moim myśleniu pojawia.

Nieważne, jak wielkim idealistą jesteś na początku. Jak wiele masz do powiedzenia wzniosłych rzeczy, jak bardzo wierzysz w bezinteresowność, triumf empatii, etyki i intelektu, jak chcesz coś zmieniać, podejmować same moralne wybory i równać cały świat do swoich ideałów… Praca w szeroko rozumianych mediach i marketingu prędzej czy później sprowadzi cię na ziemię. A nawet – spróbuje wykrzywić twoje spojrzenie na rzeczywistość.

Na studiach jeszcze trochę się krygujesz i wzdrygasz, słysząc smutne historie o tym, jak niewiele znaczy dobrze wykonana praca, solidny research i skrupulatna korekta, kiedy terminy gonią, a budżet się podejrzanie kurczy. Wzdychasz z rozczarowaniem nad wskaźnikami czytelnictwa. Oburzasz się na skandalicznie złe gnioty wypuszczane na rynek pod szyldem szanowanych wydawców. A na pytanie o to, jaki jest najpoczytniejszy dziennik w Polsce, bez żenady odpowiadasz: mam nadzieję, że nie „Fakt” – oczywiście na rozmowie rekrutacyjnej w siedzibie portalu kontrolowanego przez tę samą spółkę, co nieszczęsna gazeta.

Dopiero z czasem zaczynasz rozumieć, że gdyby nie te skandalicznie dobrze sprzedające się gnioty, nie byłoby pieniędzy na wydawanie dobrych rzeczy, o pensjach dla całej rzeszy redaktorów, grafików i korektorów nie wspominając. Prędzej czy później ty też zaczynasz na książkę, film, artykuł czy tekst na blogu patrzeć jak na produkt, który trzeba ludziom wcisnąć. Nieważne jak, byle skutecznie. Bo jeśli nikt go nie skonsumuje – to po co w ogóle inwestować w niego czas?

Z czasem coraz bardziej osobliwe rzeczy przestają cię dziwić. Na przykład to, że ludzi najbardziej ekscytują śmierć i cierpienie. I że w związku z tym prawdziwie przedsiębiorczy wydawca zawsze jest gotowy na czyjś pogrzeb. Daj mu tylko cynk o tym, kto właśnie umarł, a od razu przypomni wszystkim swoim klientom, jakie dzieła rzeczonego nieboszczyka ma w ofercie. Nie dziwi cię nawet to, że największe orły biznesu idą jeszcze dalej – mają w swoim biurku specjalną listę sławnych ludzi, którzy wkrótce umrą. Takich w słusznym wieku albo takich, o których wiadomo, że poważnie chorują. A razem z tą listą mają też zawczasu przygotowane pożegnalne artykuły albo i całe biografie, które tylko czekają na właściwy moment i którymi po dopisaniu pół akapitu o okolicznościach śmierci można zalać księgarnie jeszcze przed pogrzebem. Przestaje dziwić nawet cyniczna terminologia takich praktyk określanych niekiedy w branży mianem „zimnych nóżek”.

Nie da się zaprzeczyć, że śmierć jest dla celebryty jedną z najlepszych form reklamy – to chyba zresztą całkiem sporo mówi o człowieku i o tym, jak nie potrafimy się nawzajem doceniać za życia. Popyt i podaż uprawiają nad trumnami celebrytów dziwny medialny taniec śmierci, niby wytłumaczalny, może nawet pragmatycznie zrozumiały – ale cały czas jednak dość makabryczny. Jak te nachalne reklamy książek o himalaizmie, gdy gdzieś tam w górach jeszcze niepewne są losy akcji ratunkowych. Makabryczne bywa też odkrycie, że twoje własne myśli też podążają już tymi samymi ścieżkami, uczą się przeliczać ludzkie straty i tragedie na kliknięcia, złotówki i ilości egzemplarzy. Bycie idealistą w świecie, w którym liczą się wyniki, to wybitnie konfliktowe doświadczenie.

Lubię jednak myśleć, że idealizm – tak w mediach, jak i w innych dziedzinach życia – ma kilka stadiów. Najpierw jest głupio naiwny, budowany na wizjach z rzeczywistością niemających wiele wspólnego. Potem jest zawzięty i pełen sprzeciwu, kiedy klapki zaczynają opadać z oczu i kiedy zaczynamy rozumieć machinę świata. Potem upada. Sięga cynicznego dna i – tutaj jest największy haczyk! – może na nim raz na zawsze umrzeć… albo się odbić i wynurzyć po drugiej stronie. Mądrzejszy, bardziej świadomy, trochę może zgorzkniały, ale wciąż przekonany, że są jednak rzeczy, o które warto walczyć, standardy, których warto bronić, ambicje, które warto wspierać.

Lubię myśleć, że tak jest i że ten kształtujący ostateczną decyzję głos sumienia nie musi wcale na zawsze zamilknąć. Że dalej trwa i że pozwala iść naprzód, widząc tak możliwości, jak i zagrożenia. Trochę chyba tak jak naprzód podążał Hawking – naczelny optymista wśród trzymających znaki ostrzegawcze i największy pesymista wśród wizjonerów. Jest w tym coś pokrzepiającego… i jest w tym jakaś konieczność. Bo w przeciwnym wypadku – ten świat nie miałby chyba zbyt wielkiego sensu.

Przeczytaj także: