Danny Penman w swojej książce Mindfulness. Droga do kreatywności twierdzi, że w medytacji nie można ponieść porażki. Nie byłabym tego taka pewna. Mnie się chyba ponieść porażkę udało. Bo nie wiem, jak inaczej nazwać to, że prawie zawsze gdy zaczynam zwracać nadmierną uwagę na swój oddech, dopada mnie irracjonalny strach, że oddychać przestanę. Może to jakieś mroczne wspomnienie wuefu w podstawówce i tego, jak zbiegając z górki po mokrej trawie wywaliłam się prosto na plecy. Kto wie. Medytacji to jednak specjalnie nie sprzyja.
Kącik psychologiczny
Jeśli jeszcze rozpaczliwie próbujecie nadrobić jak najwięcej oscarowych filmów, prawdopodobnie zaczyna w was kiełkować ponure przekonanie, że… nie zdążycie. Tak, to też. Ale przekrój przez tegorocznych najlepszych z najlepszych pokazuje, że amerykańscy filmowcy, podobnie jak wielu zwykłych ludzi w innych krajach, zaczynają się mierzyć z trudną prawdą – że żyjemy na świecie, który od dziesiątków czy nawet setek lat cały czas tylko udaje, że rozwiązuje ciągle te same problemy, w rzeczywistości zamiatając je pod coraz to nowe dywany pojedynczych ustępstw i kwiecistej retoryki.
Trzymam w rękach książkę, która 40 lat temu wywołała niezłe poruszenie i zapoczątkowała zmiany w polskim społeczeństwie, a już zwłaszcza w jego myśleniu o seksie. Trzymam w rękach legendarną Sztukę kochania Wisłockiej i czuję się dziwnie, bo w zasadzie mogłabym nieźle ją zbesztać.
Czasem zastanawiam się, po co ja właściwie czytam książki o medytacji. O mindfulnessie. O uważności. Czy marzę o jakimś wielkim, transcendentalnym oświeceniu? Nie. Czy kiedykolwiek udało mi się dłużej niż pół dnia wytrwać w postanowieniu, by może jednak spróbować pomedytować? Nie. Czy te książki same w sobie albo ich autorzy są dla mnie jakoś szczególnie atrakcyjni? Rzadko. Język większości takich publikacji doprowadza mnie do szału. Słysząc o tych wszystkich współczujących medytacjach, ścieżkach Wielkiej Drogi i czakrach, automatycznie wrzucam to wszystko do jednego worka z bajką o Troskliwych Misiach i różowymi jednorożcami.
Przyuważyłam dzisiaj w telewizji Love Actually wyświetlane już co najmniej czwarty raz w ciągu dwóch tygodni. Nie, żebym narzekała – sama w grudniu obejrzałam ten film w całości dwa razy i potem jeszcze trochę po kawałku… Ale powoli zaczynam się zastanawiać, czy i w jakim stopniu przez te wszystkie lata Love Actually zdążyło mi już namieszać w głowie.
Co to jest szczęście? Czasem szczęście to zupełnie z zaskoczenia wygrać pięknie wydaną książkę. Zwłaszcza, jeśli to książka właśnie o tym, jak każdego dnia pielęgnować w swoim życiu poczucie szczęścia. Dokładnie to przydarzyło mi się tuż przed świętami – i łut szczęścia sprawił, że z wydawnictwa Insignis przywędrowała do mnie podpisana przez autorkę książka Hygge. Duńska sztuka szczęścia Marie Tourell Søderberg.
Wbrew pozorom język to fascynująca rzecz. I mówię tutaj o systemie komunikacji, a nie narządzie używanym do dłubania między zębami. To naprawdę fascynujące zjawisko i to nie tylko dlatego, że w tym samym języku i przy użyciu mniej więcej tego samego zestawu słownictwa można stworzyć zarówno Zmierzch, jak i całą kolekcję dzieł Hemingwaya.
Stało się. Wreszcie. Od piątku długo wyczekiwany trzeci sezon Black Mirror jest dostępny na Netflixie. I jest świetny. Od początku do końca dobrze napisany. Rewelacyjnie obsadzony… mogłabym tak cały dzień. Tym razem dostajemy sześć odcinków i – o dziwo – nie wszystkie są tak przytłaczające, jak do tej pory. Tak, tak – w nowym sezonie oprócz potężnej dawki niepokoju i niełatwej autorefleksji znajdziemy też… przebłyski optymizmu.
Po pierwszym odcinku Czarnego lustra (Black mirror) zamierzałam napisać tekst o tym, że był to chyba najlepiej przemyślany początek serialu w historii telewizji. Wszyscy o nim mówili. Nawet ludzie, którzy nie przepadają za serialami, słyszeli coś o nieszczęsnym premierze Wielkiej Brytanii i równie nieszczęsnej świni.