Jakiś czas temu podczas seansu szwedzkiego filmu o prowizorycznym ośrodku dla uchodźców na widowni pewien wrażliwy inaczej człowiek rechotał, gdy jedna z bohaterek opowiadała: żołnierze gwałcili mnie przez trzy dni.
Niedługo później na Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie część widzów ewidentnie setnie ubawiła dość jednak rozdzierająca scena, w której facet nagle odtrąca swojego wieloletniego przyjaciela, odkrywszy, że ten jest „ciotą”. Wyrzucając mu przy okazji, że takich rzeczy nie trzyma się w tajemnicy, bo przecież zdarzało się, że „spaliśmy w jednym pokoju!”. Rozumiem, że z taką wiedzą nie zmrużyłby oka przyciśnięty plecami do ściany.
A nie dalej jak w zeszłym tygodniu publiczność w – wydawało mi się – kulturalnym kinie wyśmiała nominowaną do Oscara duńską krótkometrażówkę właściwie już za sam fakt podjęcia próby opowiedzenia o losach imigranta z Afryki. Szydercze oklaski, okrzyki „no to mamy zwycięzcę!”, hasła o propagandzie, rechot.
Prawie za każdym razem, kiedy wychodzę do ludzi, oni jakimś cudem znajdują nowe sposoby, żeby mnie rozczarować.
Wspomniany duński film Silent nights jest w istocie produkcją dosyć specyficzną, bo zbudowaną na kliszach. Miłość przy choince, randki w parku rozrywki, drzewa obwieszone serduszkami… Ale te klisze zastosowane są celowo i dobitnie podkreślają naiwność młodej dziewczyny, wolontariuszki w schronisku dla imigrantów, która zakochuje się w nocującym tam mężczyźnie z Ghany. Ona – w trudnej relacji z matką alkoholiczką, spragniona miłości i przez to koszmarnie naiwna. On – trafił do Danii w poszukiwaniu pieniędzy dla swojej rodziny w Ghanie. Całe dnie spędza, zbierając butelki i wymieniając je na drobniaki. Stałej pracy jakoś specjalnie nie szuka, może już się poddał. Czasem coś ukradnie, czasem skłamie, czasem przed kimś zatai, że ma żonę i trójkę dzieci. Ani ona nie jest czystą jak łza Matką Teresą, ani z niego żadne święte niewiniątko. Oboje są po prostu ludzcy, a twórcy zastanawiają się, co mogłoby wyniknąć ze spotkania dwójki samotnych ludzi w tak niestandardowych okolicznościach. To interpretacja dla lewaków.
Bo tak naprawdę ten film można by interpretować także trochę inaczej – uwaga, próbuję odtworzyć tok myślenia prawej strony! – Silent nights mogłoby być świetną metaforą dla głupiej i naiwnej Europy, która wpuszcza do domu przybłędę nie wiadomo skąd, za nic rozdaje mu pieniądze, daje się (za przeproszeniem) wydymać i ma potem z tego same problemy. Dla każdego coś miłego i spojrzenie przez pryzmat najbliższych mu poglądów. Gdybym była lewakiem, cieszyłabym się, że ktoś próbuje dać imigrantowi ludzką twarz. Gdybym była prawicowcem, radowałoby mnie, że ktoś wreszcie obnaża naiwność Europy i konsekwencje jej poczynań.
A jednak, zamiast stworzyć pole do dyskusji, Silent nights został zwyczajnie przez sporą część widzów wyśmiany. Zarzucono mu propagandę. Właściwie nie jestem pewna, której strony miałaby to być propaganda, bo obie mogłyby się tym filmem posłużyć. Ale w związku z tym, że oscarowe spiski zazwyczaj są jednak żydowsko-masońsko-lewackie, zakładam że komuś nie pasuje ludzka twarz imigranta. Może to z mojej strony nietolerancyjne, kto wie. Może jestem uprzedzona do uprzedzonych.
W takich momentach zastanawiam się, co taki imigrant musiałby na ekranie zrobić, żeby film ominęły oskarżenia o lewacką propagandę… Wysadzić się w powietrze? Zgwałcić i zamordować wszystkich innych bohaterów? Zrobić macę z krwi niemowląt? O ile dobrze pamiętam, chrześcijański Bóg dla dziesięciu sprawiedliwych był gotowy zlitować się nad całym miastem. Czyżby parę tysięcy lat później świat znał już tylko odwrotną statystykę i miarą zbrodni jednostek chciał oceniać miliony?
Od kiedy to mówienie o kimś, że jest człowiekiem jak każdy inny, stało się złośliwą i ogłupiającą propagandą? Od kiedy to musimy się bronić przed dostrzeżeniem w innych człowieczeństwa? Kiedyś już straszono nas przerabianiem dzieci na macę. A niedługo potem patrzyliśmy jak ludzi przerabia się na mydło. Nazwijcie mnie histeryczką, ale bardzo mi się nie podoba kierunek, w którym zmierzają nastroje społeczne. O powszechnej chorobie braku empatii nie wspominając.
Cieszę się, że nie musiałam w tej samej sali kinowej i w tym samym towarzystwie oglądać dokumentu 4.1 miles o greckiej straży przybrzeżnej, każdego dnia wyciągającej z morza w okolicach Lesbos setki, jeśli nie tysiące uchodźców. Przynajmniej cały czas jeszcze mogę się łudzić, że jednak odpowiedzią społeczeństwa na ludzkie cierpienie i śmierć nie byłoby hasło: a niech się potopią.
Chociaż może to właśnie takie złudzenia sprawiają, że świat cały czas stoi w miejscu. Siedzimy bezpiecznie w swoich ochronnych bańkach, otoczeni wyłącznie ludźmi o takich samych poglądach i podobnej wrażliwości. I wydaje nam się, że skoro w naszej bańce jest tak miło i przyjemnie, to reszta świata też podziela nasze standardy. Dopiero kiedy czasem wychodzimy ze swoich baniek, przeżywamy szok kulturowy i w pierwszym odruchu zaczynamy się zastanawiać, kiedy ruszają kolonizacyjne loty na Marsa, bo zupełnie odechciewa nam się żyć na tej planecie.
Czy ci ludzie rechoczący w zetknięciu z ludzkim cierpieniem są źli? Głupsi? Nie będę ukrywać, są takie momenty, kiedy mam ochotę rzucać słowami: seksistowska świnia, rasista, debil – i raz na zawsze postawić na nich krzyżyk. A już na pewno nie pojawiać się z nimi na wspólnych seansach filmów z trudnym przesłaniem. Ale chyba nie o to chodzi.
Empatia jest jak mięsień – rośnie tylko wtedy, kiedy ją odpowiednio ćwiczysz. Kiedy zamiast rzucać epitetami (niezależnie czy słowem „rasista” czy „ciapaty”) i zamykać się na drugiego człowieka, podejmujesz wysiłek, narażasz się na emocjonalne zakwasy i przynajmniej starasz się przyjąć cudzą perspektywę. Moja empatia jeszcze się na olimpiadę nie nadaje. Ale przynajmniej mniej więcej wiem, jakie są konsekwencje jej używania. Może ci rechoczący ludzie po prostu nie mieli jeszcze okazji zacząć ćwiczyć. Może nawet nie wiedzą, że mają taki mięsień…
Z empatią jest jak z masą innych umiejętności. Jeśli zaczynasz ją ćwiczyć w dzieciństwie, pójdzie ci dużo łatwiej. Parę lat temu ukazało się fajne badanie, które pokazuje, jak czytanie Harry’ego Pottera uwrażliwia dzieci na innych i zmniejsza ich skłonność do uprzedzeń. Nie ma co się dziwić. Z kim jak z kim, ale z bohaterami napisanymi przez Rowling z łatwością można się utożsamiać. Dzięki temu na przykładzie szlam poczuliśmy namiastkę tego, jak to jest być ofiarą rasizmu. A w ubogich i pogardzanych Weasleyach znaleźliśmy wartościowych przyjaciół.
Ale przecież to wcale nie znaczy, że jeśli ktoś przegapił dzieciństwo i Harry’ego Pottera, nie ma już dla niego nadziei. Dlatego mimo całego dyskomfortu i szoku kulturowego gdzieś tam na dnie cieszę się, że rechoczący ludzie trafiają do kina na trudne filmy. Szkoda, że akurat na mój seans, ale mimo wszystko dobrze, że w tym kinie są. Może za trzecim i czwartym razem będą rechotać trochę mniej. A za piątym coś się do nich przebije. Może odkryją, że mają taki dziwny, emocjonalny mięsień. Że trochę boli, kiedy go używasz. I że twój własny świat wcale nie staje się od tego prostszy… nagle mnożą się w nim problemy, dla których nie ma łatwych rozwiązań. Ale przynajmniej zaczynasz tych rozwiązań szukać… a im więcej ludzi szuka, tym szybciej je znajdziemy.