Zupka instant albo niestrawny Iron Fist

by Mila

Pamiętacie Lorasa Tyrella? Jeśli oglądaliście Grę o Tron, na pewno kojarzycie tę postać – ale czy pamiętacie jakąś scenę wyraziście zagraną przez wcielającego się w tę postać Finna Jonesa? Jakiś szczególnie emocjonalny moment, kwestię, wyraz twarzy? Cokolwiek poza faktem, że Loras pięknym był młodzieńcem, sypiał z królami i głowę ozdabiały mu złote loczki? Ja nie pamiętam.

I tym bardziej nie potrafię zrozumieć, dlaczego i na podstawie jakiego szalonego impulsu ktoś z Netflixa albo Marvela postanowił dać mu rolę w superbohaterskim serialu. I to nie byle jaką – rolę główną i wymagającą nie tylko przeżywania jakichś emocji, ale też przekonującego skopania tyłków niezliczonej ilości Azjatów. Rolę, której nie uratują nawet złociste loczki… bo tym razem Jones ma na głowie coś bardziej przypominającego zupkę chińską. Albo fryzurę Justina Timberlake’a z mrocznych czasów *NSYNC (to się naprawdę zapisuje z gwiazdką…?).

Istna zupka chińska. Kadr z serialu "Iron Fist", 2017.

Istna zupka chińska. Kadr z serialu Iron Fist, 2017.

Mowa o skrytykowanym już na wszystkie możliwe sposoby najnowszym serialu wyprodukowanym wspólnie przez Netflix i Marvel, zresztą o bardzo sugestywnym tytule Iron Fist. Jest szansa, że sporo już na ten temat słyszeliście… więc nie bójcie się, nie będę zbyt długo ględzić. Na obejrzenie tego wątpliwej jakości dzieła zmarnowałam już 13 godzin życia… nie mam ochoty w związku Iron Fist zmarnować ani godziny więcej.

Sama historia miała całkiem niezły potencjał. Oto u drzwi wielkiej korporacji znikąd zjawia się bosy, zarośnięty i ubrany jak menel hipster, który twierdzi, że jest dziedzicem połowy firmowych udziałów. 15 lat wcześniej uznanym za zmarłego w katastrofie lotniczej w Himalajach. Hipster na dzień dobry zaczyna opowiadać podejrzane historie o wojowniczych mnichach, którzy uratowali go i dali mu schronienie w tajemniczym klasztorze. Którego nie ma na żadnej mapie. Ani w Wikipedii. Potem twierdzi, że szkolony był tam na żywą broń i wojownika godnego posiąść nadnaturalną moc – tak, dobrze zgadliście, żelazną pięść. Będzie biznes i wielkie pieniądze. Będzie szpital psychiatryczny. Będą traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa. Będą hordy zwinnych Azjatów piorących się z naszym bohaterem po twarzach. I tajemnicze organizacje. Mogło być ciekawie. Mogło być zabawnie. Mogło być choćby wizualnie interesująco…

Kadr z serialu "Iron Fist", 2017.

Kadr z serialu Iron Fist, 2017.

Ale pierwszy odcinek tego serialu jest idealnym przykładem, jak nie należy kręcić… niczego w zasadzie. Jest tak żenująco zły, że naprawdę nie wiem, dlaczego obejrzałam kolejny. Nieco już mniej zły, ale dalej niezbyt porywający. Finn Jones wybitnym aktorem nie jest. Jakby tego było mało, połowa postaci zaczyna jako bardzo papierowe. Część z nich również tak kończy. Faramir sam jeden Gondoru nie ocali. Czy coś w tym stylu.

Dialogi leżą i kwiczą. Teksty zabawne w serialu są, owszem, ale zdecydowanie w sposób niezamierzony i chyba tylko na poziomie metakrytyki. Wypowiedzi bohaterów są tak łopatologiczne, że poczułam się obrażona bardziej niż przez Sherlocka, który w nieszczęsnym ostatnim odcinku jak głupiej tłumaczył mi i pewnej bohaterce: „stworzyłaś sobie w głowie ME-TA-FO-RĘ”. Nawet zdjęcia nie są ładne, są chaotyczne i niespójne, jakby operatorzy pozostałych marvelowych seriali wyrywali sobie z rąk kamerę.

Kadr z serialu "Iron Fist", 2017.

Kadr z serialu Iron Fist, 2017.

Jednak największym minusem serialu jest tytułowy Iron Fist aka Danny Rand. Całej winy nie da się zrzucić na barki Finna Jonesa, choć ten zdecydowanie do roli się nie nadaje, a buddyjskie sentencje wypowiada tak samo bez przekonania i karykaturalnie, jak walczy i przyjmuje medytacyjne pozycje, które mogłyby się nazywać spacerującym żurawiem. A jak się naprawdę nazywają, nie mam pojęcia. Jestem medytacyjnym ignorantem. Ale nawet mnie razi medytujący Jones.

Ale Danny Rand to postać po prostu źle w serialu poprowadzona. O ile pozostałych bohaterów gdzieś tam z czasem zaczynamy rozumieć czy może nawet z nimi sympatyzować, to Danny od początku do końca tylko irytuje.* Jest jak rozpuszczone dziecko, które nie potrafi panować nad emocjami. Co trochę jakby kłóci się z piętnastoletnim pobytem w jakimkolwiek klasztorze, a już z buddyzmem i medytacją kłóci się zażarcie. Trudno jest uwierzyć w jakiekolwiek motywacje jego działań, bo większość z nich mają usprawiedliwiać jeśli nie wybuchy złości, to puste frazesy i deklaracje. W które nie wierzą chyba ani scenarzyści, ani odtwórca głównej roli.

Kadr z serialu "Iron Fist", 2017.

Kadr z serialu Iron Fist, 2017.

Dawno się tak nie wynudziłam na netflixowym serialu. I wbrew opinii jednej pani z naTemat nie mówię tego jako rzekomo inteligentna kobieta, która ostatkiem sił próbuje przetrwać na ogłupiających bajeczkach dla geeków. Tylko jako ktoś, kto był zachwycony Jessicą Jones. I agentem Coulsonem. Ba, jako ktoś, kto nosi kolczyki z Iron Manem. Naprawdę dużo mi do szczęścia nie trzeba. A Iron Fist nie dał mi nawet tyle.

_______________
* Ponoć są takie jednostki, którym się ten serial podobał. Zgadzam się w tej kwestii ze Zwierzem, że najwyraźniej jakimś cudem udało im się na początku polubić głównego bohatera. Może wtedy ogląda się całość jakoś inaczej. Ale jeśli nie wykrzesasz z siebie odrobiny sympatii dla Danny’ego przed końcem pierwszego odcinka, możesz nie odpalać kolejnego. Nie będzie lepiej.

Przeczytaj także:

1 komentarz

Kastines 7 września 2018 - 16:45

Świetna recenzja! Naprawdę dobrze się ją czytało 😀 Masz poczucie humoru i lekkie pióro, a to nieziemskie połączenie.
O tym serialu wcześniej nawet nie słyszałam, bo ostatnio nie śledzę tego, co się dzieje na Netflixie i dalej bym tego nie robiła, gdyby nie jakże przykuwający uwagę tytuł… musiałam kliknąć! 😀 Teraz mam ochotę obejrzeć pierwszy odcinek, tylko po to, by zobaczyć czy jest aż tak zły, jak go tutaj podsumowałaś :”D

Komentarze zostały wyłączone.