Zima w ogniu, czyli jak wybrać najlepszy dokument

by Mila

Sporo pisałam w ostatnich dniach o filmach fabularnych nominowanych w tym roku do Oscara. Tym razem zamierzam trochę zmienić temat – i choć nadal pozostaniemy w kręgu oscarowych nominacji, tym razem sięgam po film dokumentalny.

Jest w czym wybierać, bo w tym roku rozrzut tematyczny w kategorii pełnometrażowych dokumentów jest naprawdę spory. Mamy film o świetnej wokalistce, narkomance i alkoholiczce, która z niemałą pomocą bliskich doprowadza się w końcu do zdecydowanie przedwczesnej śmierci. Mamy film o wokalistce, która na własnej skórze doświadczyła segregacji rasowej i angażowała się w ruch na rzecz praw obywatelskich. Mamy opowieść o narkotykowych kartelach i indonezyjską historię świadków ludobójstwa. I w końcu mamy też coś zdecydowanie nam chyba najbliższego – kulturowo, historycznie, geograficznie, a nawet czasowo, bo echa tamtych dni wciąż jeszcze pobrzmiewają i kształtują rzeczywistość – ukraiński dokument Zima w ogniu, zrealizowany przez Netflix (wiecie, gdzie szukać) i powracający do mroźnych dni przełomu lat 2013/2014 i krwawych protestów na kijowskim Majdanie.

Przyznaję, że z pozostałej piątki do tej pory widziałam tylko Amy. Ale już samo to skłania mnie do postawienia pytania: jak w zasadzie wybiera się najlepszy dokument? Żaden z nich raczej rażąco nie odstaje od innych pod względem technicznym, bo skoro w oscarowym wyścigu dotarły tak daleko, muszą prezentować odpowiedni poziom. Gry aktorskiej raczej nie ocenisz, bo nie o to chodzi. Czepianie się zdjęć, które w większości pochodzą z rozmaitych archiwów, też nie ma większego sensu… Sam gatunek dość mocno rządzi się swoimi prawami… o ile więc ktoś nagle nie wymyślił czegoś zupełnie rewolucyjnego, to jak zestawić ze sobą rzeczy tak różne, jak mniej lub bardziej przypadkowe samobójstwo uzależnionej od wszystkiego gwiazdy i pełna ofiar walka o wolność i godność, którą siłą i determinacją trzeba wydzierać władzom własnego państwa?

Amy może i była dobra, może i poruszała, kiedy siedziało się w kinowym fotelu, ale z całym szacunkiem dla wszystkich emocjonalnie z nią związanych, toż to zupełnie nie ten sam kaliber. Nie mówiąc już o tym, że społecznie rzecz biorąc ten film chyba nikomu do niczego nie był potrzebny i nikomu raczej na nic oczu nie otworzył… bo czy dla kogoś jest zaskoczeniem, że gwiazdy nie radzą sobie ze sławą i spora część z nich ma tendencje do uzależnień, padania ofiarą dojenia przez własną rodzinę i na dodatek do młodego umierania? Na jakiej więc podstawie wybiera się najlepszy dokument? Liczy się łzy uronione przez członków Akademii?

Gdyby tak było, sprawa byłaby chyba przesądzona. Ale miejmy nadzieję, że tak nie jest. Bo w końcu chyba nic tak nie porusza Amerykańskiej (czyt. nastawionej na indywidualizm) Akademii Filmowej, jak dramat jednostki. I to w dodatku uzdolnionej. I trochę szkoda by było, gdyby ten pojedynczy dramat odwrócił uwagę od całej reszty historii stających z nim w szranki.

Tak się jednak jakoś szczęśliwie składa, że Zima w ogniu nie jest wcale tak daleka od Hollywood, jak mogłoby się wydawać. Tematycznie może to i dla przeciętnego Amerykanina jakaś abstrakcja. Nie dość że daleko, nie dość, że trudne do wymówienia nazwiska, to jeszcze ludzie walczą o coś, co on bierze za pewnik. I państwo próbuje ich pacyfikować bardziej nawet brutalnie, niż gdyby stało po ciemnej stronie mocy. No i jakoś niedźwiedzi polarnych nie widać, a skoro przecież spacerują sobie spokojnie po ulicach jakiejś tam Polski, to co dopiero jeszcze dalej na wschód.

Ale reżyser Evgeny Afineevsky doskonale wiedział, co robi, współpracując z Netflixem i specjalistami z Hollywood i kształtując dokument w taki sposób, by przemawiał także do typowo zachodniej widowni. Bo chyba naprawdę mu się to udało. Film zyskał przy okazji kilka ciekawych wstawek graficznych, między innymi do złudzenia interaktywną mapę miasta, która nie tylko pozwala się widzowi zorientować w sytuacji i umiejscowić w przestrzeni poszczególne zdarzenia, ale i ma też zdumiewającą (przynajmniej jak na mapę) umiejętność budzenia emocji (naprawdę! może tylko we mnie i tylko w momencie, kiedy obrazuje odwrót i ucieczkę spod kul, ale emocje są!).

Winter-on-Fire-FI-790x459

Zima w ogniu, reż. Evgeny Afineevsky, 2015.

Z góry trzeba zaznaczyć, że dokument Afineevsky’ego podchodzi do sprawy dosyć jednostronnie. Niemal czarno-biało zarysowuje granice między ludźmi zebranymi na Majdanie a władzą i smutnymi panami z bronią w rękach. A że rzeczywistość nigdy nie chce być taka prosta, rozmywa się gdzieś całe skomplikowane polityczne tło sytuacji. Na pierwszy plan wychodzą za to zwykli ludzie – i to ich oczami patrzymy na Majdan, na rozczarowanie i nadzieję, na porażkę i zwycięstwo, na siłę i na śmierć. Nie ma tu głosów z zewnątrz, politycznych komentarzy, wyznań skruszonych oprawców. Jest tylko Majdan, taki jak go widział człowiek tkwiący w samym centrum wydarzeń. I jest to perspektywa zupełnie rozsądna, bo tam, w tym rozedrganym tłumie świat naprawdę mógł się wydawać bardzo czarno-biały, a szczegółowe meandry krajowej i zagranicznej polityki nie miały chyba większego znaczenia. Tłum wiedział, czego chce – wolności i godnego życia w cywilizowanym kraju.

Chyba właśnie tego było trzeba, żeby poruszyć serce zachodniego widza – najpierw spojrzeć na tłum, a potem wyrwać z niego pojedyncze jednostki, przyjrzeć się każdej z osobna, jej marzeniom, nadziejom, jej strachowi i sile. Opowiedzieć fragment historii świata oczami zwykłego człowieka. I tak z Afineevskym przyglądamy się po kolei artystom i robotnikom, małym chłopcom, starszym paniom i emerytowanym wojskowym, lekarzom, prawnikom, studentom, duchownym najróżniejszych wyznań… i przede wszystkim młodym ludziom, którzy dorastali już w duchu wolności i którzy tak łatwo tej wolności odebrać sobie nie dadzą. Jest coś naprawdę inspirującego w tym zjednoczeniu ludzi z tak różnych środowisk. Jest coś naprawdę inspirującego w tym, że Afineevsky wciąga nas w sam środek wydarzeń, tak blisko, jak tylko się dało, tak blisko, że kule niemal świszczą nam nad głową… nie da się tego nie przeżywać.

Bycie w samym centrum wydarzeń oznacza nie tylko doświadczanie jedności, nadziei czy strachu… oznacza też bliski kontakt ze śmiercią i to niekiedy uchwycony w taki sposób, że nikt by tego chyba nie puścił w Wiadomościach. I są to naprawdę mocne momenty, chociaż film jako taki stara się krwią ani śmiercią nie przytłaczać. Mówi o nich, bo bez nich żadnej prawdy o Majdanie nie dałoby się powiedzieć, ale nie to chce nam na trwałe zapisać w sercach. I choć pewnych scen długo raczej nie zapomnimy, to Afineevsky chce nas zostawić raczej z pozytywnym przesłaniem. Bo chyba i tego chcieliby ludzie zgromadzeni na Majdanie.

Jeśli tylko kiedykolwiek będziecie mieli szansę Zimę w ogniu zobaczyć – skorzystajcie, polecam!

Przeczytaj także: