Największy problem z kinowymi hitami jest taki, że ich twórcy często nie wiedzą, kiedy powiedzieć dość i zejść ze sceny. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale całkiem możliwe, że za część sukcesu Love Actually odpowiada to, że nikomu nie przyszło do głowy kręcić kontynuacji i robić żerującego na nostalgii skoku na kasę fanów. Nikomu – oczywiście poza twórcami naszych rodzimych Listów do M.
Kiedy dobrych parę lat temu po raz pierwszy oglądałam Listy do M., byłam nastawiona mocno sceptycznie. Hasło „polska odpowiedź na Love Actually” kojarzyło mi się co najwyżej z herezją i czymś, co absolutnie nie ma prawa się udać. Na rzeczy doskonałe nie należy odpowiadać, bo nic lepszego się nie wymyśli, a można spektakularnie polec pod oskarżeniami o wtórność i marne naśladownictwo.
Wtedy, w 2011 roku nie było aż tak źle, choć bez wtórności i naśladownictwa się nie obyło. Pierwsze Listy do M. okazały się całkiem przyjemne, urocze i ciepłe, chociaż trudno się w nich dopatrzeć jakieś wielkiej oryginalności. Od chamsko zgapionego plakatu, przez całą koncepcję osadzonych w grudniu przeplatających się losów kilku par, aż po podejrzanie podobną ścieżkę dźwiękową – granice inspiracji zostały przekroczone tak bardzo, że do dzisiaj dziwi mnie brak jakiegoś pozwu ze strony twórców Love Actually. Zwłaszcza, że kolejna odsłona Listów do M. to już festiwal pożyczania – i to w dużo słabszym stylu.
„Pożyczonych” scen w Listach do M. 2 nie da się już w żaden sposób nazwać porozumiewawczym mrugnięciem do widza ani twórczą interpretacją. Bardziej odpowiednie byłoby raczej słowo „kalka”. Agnieszce Dygant biegnącej ośnieżonymi ulicami Warszawy brakowało już tylko pręgowanych majtek Bridget Jones. Żmudzie-Trzebiatowskiej ocierającej łzy tuż przed Wigilią – Joni Mitchell grającej w tle. A w scenie, kiedy niedorzeczni zakochani wymieniają spojrzenia podczas jazdy samochodem, Zakościelnego spokojnie mógłby zastąpić Colin Firth – zresztą filmowi wyszłoby to na dobre. Obowiązkowa scena z irytującym sprzedawcą w sklepie też musiała się w filmie znaleźć. O tym, że cała postać grana przez Karolaka od samego początku wzorowana jest na Złym Mikołaju, szkoda już nawet wspominać…
Jakby tego zlepka pożyczonych scen było jeszcze mało, bohaterowie byli płascy, a ich historie naciągane jak gumka w odchudzających majtasach Bridget Jones. Bohater Karolaka w kolejnym filmie od nowa przechodził dokładnie tę samą „przemianę” i w święta nagle przypominał sobie, że jest ojcem. Wątek z Zakościelnym wziął się zupełnie znikąd i nie miał żadnego umocowania ani w fabule ani w pożałowania godnej chemii między bohaterami – na słowo musieliśmy uwierzyć w to, jak nagle na nowo wybucha wielka niespełniona miłość, która kiedyś była tylko weekendowym romansem. I nie, nawet kompletnie papierowa i zajarana bardziej sosjerką niż przyszłym mężem bohaterka Żmudy w żaden sposób nie tłumaczyła tego pozbawionego ikry miłosnego trójkąta, ani tym bardziej nie usprawiedliwiała nagłego rozstania przy wigilijnej kolacji…
Trzecia, goszcząca właśnie na ekranach kin część trochę odbija się od dna, znów momentami bywa urocza, a jeśli kradnie (a oczywiście, że kradnie!) – to trochę subtelniej niż przy poprzedniej odsłonie. Malajkat w świątecznym sweterku momentalnie kojarzy się z Colinem Firthem – takim pomiędzy Bridget Jones a Samotnym mężczyzną. Chociaż akurat tego twórcom nie mam za złe, bo jest w Malajkacie coś nieco colinowego i ta postać całkiem nieźle się sprawdza… chociaż jej wątek już nie bardzo. Mamy tu nieco psychopatyczne dziecko, które podstępem usiłuje zmusić Wojciecha do porzucenia żałoby po żonie. Bo wiecie, bycie smutnym w święta jest niedopuszczalne. Trzeba założyć sweter z bałwankiem i obowiązkowo iść na łyżwy.
Karolak znowu przechodzi przemianę z ojcem w tle, tym razem ugryzioną od drugiej strony, ale równie mało przekonującą, co w dwóch poprzednich częściach. Znowu scenarzyści na siłę próbują wszystkich uszczęśliwiać i znowu decyzje Karolaka są ważniejsze, niż zdanie wszystkich wokół. Ale wracając do ukradzionych motywów… Sceny dość akrobatycznego pościgu za pingwinem w centrum handlowym zatwardziałym fanom Love Actually spokojnie mogą się skojarzyć z pierwotną wersją sceny lotniskowej pogoni małego Sama za jego ukochaną – on też miał wykonywać dziwne akrobacje i wisieć na żyrandolach, choć ostatecznie ta wersja nie weszła do filmu. Może i lepiej, bo sami widzicie, jak to wygląda…
Listy do M. 3 (ten tytuł już naprawdę brzmi jak listy do wymarzonego mieszkania) poziomem niby wracają do swoich początków i choć nie jest to produkcja wybitnie oryginalna, to przynajmniej zapożycza wątki dużo bardziej sensownie niż nieszczęsna druga część. Ale żeby był to film szczególnie mądry, tego nie można powiedzieć. Ma lepszą dynamikę, kilka nawet zabawnych żartów i trochę szerzej zarysowane postaci – i być może to w oczach szerokiej publiczności wystarczająco skutecznie zamaskuje bohaterów robiących sobie nawzajem wredne rzeczy, które scenarzyści z jakichś względów chcą nam sprzedać jako magię miłości i świąteczne cuda… Bardzo celny tekst o tych wszystkich świństwach znajdziecie u Zwierza, jak najbardziej polecam.
Podstawowe pytanie brzmi, ile razy jeszcze będziemy o kolejnych odsłonach Listów do M. dyskutować i wytykać im marne wykonanie albo pokręconą moralność. Czy Listy do M. 25 dalej będą przyciągać do kin dzikie tłumy? Jak długo Karolak będzie zasuwał w kostiumie Mikołaja? Każda formuła kiedyś się wyczerpuje, wiedzą o tym choćby twórcy Kevina samego w domu… pytanie tylko, kiedy ekipa Listów zada sobie pytanie, ile razy można kręcić ten sam film i być coraz bardziej wtórnym – już nawet wobec samych siebie. Gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, na 3. części można by jednak poprzestać – domknęła wątki z obu poprzednich filmów i zostawiła po sobie lepsze wrażenie niż część 2. Być może więc chociaż część widzów zapamięta ją pozytywnie.
Od Richarda Curtisa twórcy niestety przykładu już nie wezmą, bo są o dwa filmy za daleko od „zrobić coś raz a dobrze”… ale ciągle jest nadzieja, że za rok czy dwa nie będziemy już musieli pastwić się nad kolejnym odcinkiem tego świątecznego serialu. To jest w tym roku moja prośba do Mikołaja.