Wyznania nałogowego książkoholika

by Mila

Zauważyłam pewną dziwną prawidłowość. Prawie każda nowa osoba, która pierwszy raz przygląda się mojej biblioteczce, reaguje słowami: kiedy ty masz czas, żeby to wszystko czytać? Zdradzę wam sekret: nie mam czasu. I nie czytam tego wszystkiego.

Moje tempo kupowania książek już dawno prześcignęło tempo czytania. I je zdublowało. Ze trzy razy. W połowie okrążenia. Tych proporcji nie zaburza nawet mój najnowszy rekord – mniej więcej od połowy stycznia nie kupiłam jeszcze żadnej książki. Tak, też jestem w szoku. Ale czuję, że ten stan długo już nie potrwa… tyle ładnych okładek patrzy na mnie ze zdjęć na Instagramie.

Lubię powtarzać, że z kolejką lektur jestem już ustawiona aż do emerytury. Albo może nawet na całą emeryturę, bo prawdopodobnie dopiero wtedy będę miała wystarczająco dużo czasu, żeby się tymi wszystkimi książkami nacieszyć. Być może jest w tym odrobina przesady… ale tylko odrobina.

czerwone

Wbrew narzekaniu wszystkich wokół (i prawdopodobnie wbrew logice) cały czas mam złudną nadzieję, że tej emerytury jednak dożyję. I że będzie w niej pełno książek. Marzy mi się czytelnicze tempo mojej babci – bo kiedy ja nawet nie bardzo jestem w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miałam książkę w rękach, babcia przez telefon streszcza mi całą listę lektur, które przerobiła od poprzedniej rozmowy. Czyli mniej więcej od poprzedniej niedzieli. Gdyby babci chciało się zostać książkową blogerką, szybko wygryzłaby najbardziej płodne recenzentki. Nawet te jeszcze przed maturą – a to też przecież był dobry okres w życiu, kiedy człowiek miał jakoś więcej czasu na poważne sprawy takie jak książki.

Wszystko, co rozciąga się pomiędzy liceum i emeryturą jawi mi się w tej chwili jako czytelnicza czarna dziura. Trochę to zabawne, jak dorosłe życie polega na spychaniu swoich własnych priorytetów na sam koniec listy zadań, które „należy”, „trzeba” i „wypada” wykonać. A trochę to straszne. Zwłaszcza w połączeniu z mózgiem usmażonym po ośmiu, a w dni pisania bloga – dziewięciu, czasem nawet i dziesięciu godzinach stukania w klawiaturę. Do interpretacji Prousta trochę wtedy brakuje mocy przerobowych.

Taki usmażony mózg świetnie się za to nadaje do zabawy puzzlami. Tudzież: do przekładania książek na półkach po raz trzeci w miesiącu. Książki w mojej biblioteczce stały już tradycyjnie, według autorów, stały gatunkami, z podziałem na nowe i nadgryzione przez mole, pionowo, poziomo, według rozmiaru, chaotycznie… aktualnie rządzą kolory. Prawie. Bo są i takie serie, gdzie w obrębie jednego autora można ułożyć tęczę. Ale tęczą w sumie też rządzą kolory.

Nie mogę więc powiedzieć, że nie mam z tych nieczytanych książek żadnej radości. Cieszą oko, dumnie prezentując się na półkach. Stanowią logistyczne wyzwanie, gdy w dotychczasowym ustawieniu coś zaczyna zgrzytać. A dźwiganie ich z regału i z powrotem powinno się liczyć jako ekwiwalent wizyty na siłowni. Przede wszystkim zaś dają mi pokrzepiające poczucie, że nigdy nie będę miała okazji się nudzić. I że jeszcze mnóstwo historii czeka, by je poznać. A jaka to wolność i przyjemność, kiedy stoję przed ścianą książek i wodząc palcami po grzbietach, wybieram tę, której kolej właśnie nadeszła…

Co, odhaczywszy wszystkie inne dzisiejsze obowiązki, niniejszym idę uczynić.

Przeczytaj także:

1 komentarz

Katrina 13 marca 2017 - 21:05

Ja osobiście nie mogłabym „żyć” w ten sposób 😀 Mam do siebie to, że jak coś mam na półce to MUSZĘ to przeczytać, bo inaczej czuje narastającą irytacje, że mam i stoją, i nic nie robię z nimi. Lubię wiedzieć co tam jest. Wolę mieć małą listę książek do przeczytania na już, bo to pozwala mi na lepszą organizacje. Niemniej, ze mnie jest taki trochę minimalista. Niby lubię zbierać różne rzeczy (figurki, przedmioty, takie bezużyteczne badziewie), ale np. nie umiem i irytuje mnie gdy mam nadmiar kosmetyków: dwa szampony na raz? Dwa bronzery na raz? Za dużo – jak nie używam, idzie do kosza. Ofc, z różami, rozświetlaczami i cieniami się tak nie kontroluje, ale to inny typ kosmetyku <3

Komentarze zostały wyłączone.