Kadr z filmu Avengers: Endgame, reż. Joe i Anthony Russo, 2019.

Wszyscy jesteśmy Avengersami – bezspoilerowa recenzja Endgame

by Mila

Nadszedł czas zakończeń, podsumowań i pożegnań – po 11 latach i 22 filmach pewna era w kinie superbohaterskim dobiega końca. Avengers: Endgame szumnie zapowiadane było nie tylko jako zwieńczenie trzech faz kinowego uniwersum Marvela, ale także jako wielkie wydarzenie filmowe i obraz, który przyćmi nawet wychwalane pod niebiosa Infinity War. Czy tak rzeczywiście się stało? Przed wami bezspoilerowa recenzja filmu.

Poprzeczka została przez Infinity War postawiona bardzo wysoko – ale też porównywanie obu filmów nie do końca wydaje się sprawiedliwe i uzasadnione… Oba filmy opierają się na zupełnie innych założeniach, a choć teoretycznie nasi bohaterowie walczą w nich z tym samym przeciwnikiem, gra w pewnym sensie toczy się o inną stawkę. Inifinity War to film dużo mniej ograniczony typowymi zasadami konstruowania fabuły w kinie superbohaterskim. Dzięki temu, że to był dopiero pierwszy rozdział wielkiego finału, twórcy mogli sobie pozwolić na dużo więcej swobody, raczej zostawiać nas z pytaniami, niż na nie odpowiadać, otwierać wątki, niż je zamykać i podsumowywać. Tam wciąż mieliśmy poczucie, że może się zdarzyć wszystko, a twórcy mogli dowalić nam wielkim wydarzeniem czy potężną emocją i nie musieli się przejmować tym, by od razu w jakiś sposób to rozwiązać, domknąć czy nas ukoić. Zostawili nas w rozemocjonowanym zawieszeniu i to się filmowi bardzo przysłużyło.

Endgame ma zupełnie odwrotne zadanie – wraca na znajome tory i ma nas doprowadzić do rezultatu, którego wszyscy się spodziewamy, a co bardziej gorliwi z nas spodziewają się nawet, którędy do niego dojdziemy. Nie bardzo jest tu miejsce na eksperymenty i zaskoczenia, film ma odpowiedzieć nie na pytanie, CZY nasi bohaterowie zatriumfują, ale raczej JAK im się to uda i jaką cenę będą musieli za to zapłacić. A przy okazji Endgame musi pozamykać masę wątków otwartych przez ostatnich 11 lat, musi w taki czy inny sposób domknąć historie swoich do tej pory najważniejszych bohaterów, a do tego stara się podziękować widzowi za te wspólnie spędzone lata i emocje zainwestowane w superherosów i ich niezliczone przygody.

"Kadr

Celebracji tego niesamowitego związku fanów z marką i bohaterami jest tu co niemiara. Twórcy hojnie nawiązują do poprzednich filmów, żartują sami z siebie, cytują sami siebie albo na nowo przepisują ikoniczne sceny. Puszczają do widza oko, pokazując, że doskonale wiedzą, jakie smaczki chcielibyśmy zobaczyć na ekranie i z czego chcielibyśmy się pośmiać – i sypią nimi z rękawa jak szaleni. Można by wręcz podsumować cały ten film hasłem: jeden wielki fanserwis – i to wcale nie byłaby obelga.

O czym jest Avengers: Endgame  – poza tym, że o próbie ostatecznego pokonania Thanosa i jego morderczych zapędów? O stracie, żałobie i próbie pójścia dalej. Po tym, co się odthanosowało w Infinity War, obserwujemy, jak nasi bohaterowie próbują, ale nie do końca umieją ruszyć dalej ze swoim życiem i chwytają się coraz bardziej szalonych pomysłów, by jakoś to wszystko odkręcić. Nie tylko towarzyszymy im w przeżywaniu tych wszystkich emocji, ale sami jesteśmy zalewani taką falą uczuć, jakiej w MCU jeszcze dotąd nie było. Płaczemy ze szczęścia, śmiechu, nostalgii, smutku i przerażenia – i to może być huśtawka nastrojów trudna do przejścia, a może i taka, do której nie wszyscy widzowie będą chcieli potem jeszcze wracać… Ja na przykład niespecjalnie mam ochotę oglądać Endgame drugi raz, mimo że do pewnego momentu bawiłam się na tym filmie przednio – ale ja nie lubię zakończeń, pożegnań i poczucia ostateczności, a to wszystko mocno się nad tym filmem unosi.

Aż się łezka w oku kręci. Kadr z filmu Avengers: Endgame, reż. Joe i Anthony Russo, 2019.

Trudno jednak, żeby było inaczej. Po 11 latach przyszedł czas pozamykania pewnych wątków. Niektórzy bohaterowie przeszli już z nami tak długą drogę, że czas ich pożegnać. Inni być może na nowo będą musieli się odnaleźć w postthanosowej rzeczywistości. Z tego też powodu Endgame bardzo mocno skupia się na tym pierwszym, oryginalnym składzie Avengersów, który jest z nami najdłużej, a najwięcej czasu poświęcamy dwóm głównym filarom MCU: postaciom Tony’ego Starka i Steve’a Rogersa. To przede wszystkim ich historie i wewnętrzne przemiany zostają tu w taki czy inny sposób podsumowane i ukoronowane. Przed filmem spekulowało się, że Endgame będzie symbolicznym przekazaniem pałeczki młodszemu pokoleniu bohaterów, ale nie do końca tak jest – „ci nowi” są mocno na drugim planie, niektórzy wręcz zaskakująco przez twórców niewykorzystani. Prawie cała nasza uwaga skupia się na starej gwardii, bo mimo wszystko to nie jest film o nowych początkach, a o pożegnaniach – czasem słodko-gorzkich, czasem rozdzierających, a czasem trudno powiedzieć, czy na pewno ostatecznych.

Jak przystało na film o rzeczach ostatecznych, Avengers: Endgame jest zrealizowane ze sporym rozmachem. Jeśli wydawało wam się, że bitwa o Wakandę w Infinity War była wielka, po tym filmie wyda wam się bardzo kameralna. Tutaj wszystko jest większe, bardziej spektakularne, mocniejsze. Ale czy to jest najlepszy film MCU? To już kwestia dyskusyjna. Endgame nie jest filmem wolnym od wad, tu i ówdzie można by pewnie poprawić scenariusz… Jest też filmem bardziej klasycznie superbohaterskim niż Infinity War i być może z tego względu dla niektórych będzie się jednak mniej wyróżniać na tle całego uniwersum.

Zdecydowanie jednak jest to film, nad którym jak chyba nad żadnym innym mocno unosi się poczucie wspólnoty – z jednej strony to nasi ukochani bohaterowie gromadzą się wszyscy razem do ostatecznej z ostatecznych potyczek, a z drugiej i my czujemy się wciągnięci w sam środek tego świata, w który tak wiele przez lata zainwestowaliśmy. Chwilami aż chciałoby się dołączyć do szeregu Avengersów, odstawić scenę trochę jak z Władcy Pierścieni i zakrzyknąć: macie mój miecz, mój łuk i moje okulary z Imaxa! I być może ta wspólnota i ten angażujący dialog z publicznością są w tym wszystkim najważniejsze i najbardziej zapadną nam w pamięć.

PS Nie czekajcie na sceny po napisach – twórcy najwyraźniej już w samych filmie powiedzieli wszystko, co mieli do powiedzenia.

Przeczytaj także: