Kolejny polski dystrybutor popisał się kreatywnością, kiedy nowy film Woody’ego Allena Wonder Wheel postanowił opatrzyć polskim tytułem: Na karuzeli życia. W moich uszach brzmi to jak serial, którego wcale nie chciałabym oglądać… Choć może nie jest to wcale tytuł aż tak bardzo oderwany od rzeczywistości – nie tylko dlatego, że akcja całego filmu dzieje się w cieniu diabelskiego młyna w parku rozrywki na Coney Island, ale też dlatego, że sam Woody Allen i jakość jego kolejnych filmów od kilku lat kręcą się jak na karuzeli. Czasem wznoszą się na wyżyny jak Blue Jasmine, czasem serwują nam coś nijakiego, czego następnego dnia nie będziemy już pamiętać.
Wonder wheel jest raczej jak ten wagonik unoszący się nisko nad ziemią – nie budzi większych emocji… chyba, że jesteście koneserami przesyconych kolorami, drobiazgowo zaplanowanych kadrów, bo wizualnie film prezentuje się świetnie. Stylistyka i kostiumy z lat pięćdziesiątych, feeria barw wesołego miasteczka i świetne, podkreślające nastrój niektórych scen operowanie kolorem, zwłaszcza niebieskim i czerwonym – pod tym względem jest co podziwiać.
Ale żeby opowiadana historia albo bohaterowie jakoś szczególnie do mnie przemawiali – tego nie mogę powiedzieć. Śledzimy tu losy dość patchworkowej rodziny: Ginny (Kate Winslet) i jej syna z poprzedniego małżeństwa (świetny i cokolwiek absurdalny wątek małego piromana!) oraz jej drugiego męża Humpty’ego (Jim Belushi) i jego marnotrawnej córki (Juno Temple). Córka wnosi ze sobą do filmu wątek gangsterski – właśnie uciekła od byłego męża i zaczęła donosić na niego na policji – ale nie ma się co do tego wątku przywiązywać, bo prawie w całości ginie gdzieś pod głównym miłosnym trójkątem z udziałem matki, pasierbicy i przystojnego ratownika (Justin Timberlake).
Jeśli w tym momencie zastanawiacie się, dlaczego u licha Woody Allen ciągle zatrudnia ostatnio piosenkarzy i byłe gwiazdki Disneya (była już Miley Cyrus w miniserialu, w przyszłorocznym filmie zobaczymy Selenę Gomez) – to bardzo dobre pytanie… Zwłaszcza, że niektórzy z nich, z Justinem na czele, wybitnym talentem aktorskim wcale nie grzeszą… W każdym razie, Timberlake do listy osiągnięć może sobie dopisać wystąpienie u Allena – a że konsekwencją jest brak chemii w całym trójkącie miłosnym… mówi się trudno.
Nijaki Timberlake, bardzo teatralna Kate Winslet z wieczną migreną, która mnie też po seansie przyprawiła o ból głowy, i wreszcie ujmująco dziewczęca Juno Temple – każde trochę z innej bajki, opowiadają historię starą jak świat: o przytłoczonych swoim losem mężatkach, młodych rozwódkach i facetach, którzy sami nie wiedzą, czego chcą od życia. Jest w tym jakaś prawda, nawet jeśli grze aktorów czasem brakuje autentyczności – prosta, banalna prawda o tym, że w życiu rzeczywiście jest jak na karuzeli… nie ma się co przyzwyczajać ani do nieszczęścia, ani do radości, bo i tak ciągle kręcimy się w kółko.
Allen też trochę się kręci. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że po wyjątkowo łatwym do zapomnienia Wonder wheel jego filmowa karuzela zacznie się jednak trochę wznosić i w przyszłym roku zobaczymy coś bardziej porywającego.