Wiecie, ile trwa wiedźmiński trening? Jeśli wierzyć trzeciemu odcinkowi drugiego sezonu Wiedźmina – w sumie wystarczy jeden intensywny dzień. W tym tekście analizuję odcinek pod tytułem Straty, w którym to wiedźmini i czarodzieje opłakują poległych, a Ciri… dla odmiany zamiast tracić zyskuje cenne umiejętności – i to w błyskawicznym tempie. O ile odcinek drugi był mocno rozczarowujący pod kątem swoich związków z prozą Sapkowskiego, o tyle trzeci epizod balansuje pomiędzy szaloną twórczością scenarzystów i mniej lub bardziej istotnymi szczegółami, które wiernie przeniesiono z książki na ekran. Dziś więc #CierpięZaMilijony, ale i czasem uśmiecham się do ekranu. Przekonajmy się, co z tego wyszło! [Tekst w oczywisty sposób zawiera spoilery].
Wiedźmiński trening w pigułce – wątek Geralta i Ciri
Odcinek rozpoczynamy uroczą sceną, w której Ciri pod okiem Geralta trenuje, uparcie waląc drewnianym mieczem w słomianą kukłę. Na razie jeszcze idzie jej to średnio, ale jest ambitna, zawzięta i buntuje się, kiedy Geralt zaleca jej odpoczynek. Ten upór dziewczyny całkiem ładnie wpisuje się w postawę książkowej Ciri – choć tam, prawdopodobnie z racji tego, że dziewczynka jest sporo młodsza, w jej wiedźmińskim treningu pobrzmiewają echa nie tylko determinacji, ale i swego rodzaju zabawy… Nawet jeśli jest to zabawa niebezpieczna i skutkująca rozległymi siniakami na całym ciele, na widok których w Triss przez pewien czas opiekującej się dziewczynką zagotują się przerażenie i wściekłość.
W kolejnej scenie widzimy, że Ciri powoli zaczyna się czuć swobodnie w zamku pełnym dużo starszych od niej wiedźminów i pozwala sobie na żarciki i przytyki pod ich kątem. Wiedźmini z kolei, zwłaszcza rudy Lambert, czepiają się Geralta, obwiniając go za śmierć Eskela, którą uraczono nas w poprzednim odcinku. Wygląda na to, że Lambert jest przekonany, że głównym impulsem dla zadania bratu śmiertelnego ciosu, była chęć chronienia księżniczki – choć z poprzedniego odcinka wiemy, że bezpośrednią przyczyną było raczej namacalne zagrożenie życia Vesemira. Geralt zaś ewidentnie zmaga się z wyrzutami sumienia, nawiedzają go wspomnienia rozmów z Eskelem – w których zresztą ten ostatni wydaje się znacznie sympatyczniejszy i bliższy książkom, niż zainfekowana przez leszego wersja z odcinka drugiego. Wyrzuty sumienia dręczą też Vesemira, w jego przypadku objawiając się upartymi próbami odkrycia, jak mogło dojść do przemiany Eskela w leszego – widzimy, jak stary wiedźmin przeprowadza sekcję zwłok i snuje teorie na temat tajemniczych mutacji, jakie musiały zajść w bestii z lasu, by ta mogła w ten sposób zainfekować żyjącą istotę. Geralt sugeruje jednak, że już chyba najwyższy czas „pochować” przyjaciela.
I to właśnie widzimy w jednej z kolejnych scen – a serialowi scenarzyści tworzą pewien ciekawy, ale szybko obśmiany przez widownię wiedźmiński rytuał pogrzebowy. To, co zostało z Eskela po odarciu go z kory leszego, zostaje złożone w jaskini na pożarcie wilkom. Nie powiem, w pierwszej chwili mnie to rozbawiło, ale w sumie jest to ciekawy rytuał, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę związki wiedźminów z naturą i pobrzmiewającą w poglądach Geralta dbałość o równowagę w przyrodzie (w książce znajdziemy fragmenty sugerujące, że wiedźmini mogą być jakimś odłamem druidów). Ale z drugiej strony doskonale też rozumiem rozbawienie w fandomie – bo skoro Szkoła Wilka oddaje poległych wiedźminów na pożarcie wilkom, to jak wyglądają rytuały pogrzebowe w kanonicznej Szkole Kota? Albo w Szkole Żurawia, o której pisał Władimir Arieniew w antologii opowiadań inspirowanych światem Sapkowskiego? O ile się nie mylę, sam Sapkowski nie pisał nigdzie o wiedźmińskich rytuałach pogrzebowych, wspominał za to, że wiedźmini raczej nie umierają ze starości w łóżku, może więc mieliśmy założyć, że większość z nich zostaje pożarta przez potwory albo gnije gdzieś w rynsztoku – choć to rzeczywiście ciekawe pytanie, co wiedźmini robią ze swymi poległymi braćmi. Gry CD Projektu też nie są w tej kwestii spójne, znajdujemy w nich i groby wiedźminów, i inspirowane słowiańskimi zwyczajami płonące stosy pogrzebowe.
Tymczasem trening Ciri wkracza na następny poziom – pokpiwając sobie z niej i mając ochotę pośmiać się z jej porażek, Lambert prowadzi dziewczynę do konstrukcji, w której łączy się kilka różnych opisanych w książce przyrządów służących młodym wiedźminom do ćwiczenia szybkości, zwrotności, wykonywania uników i innych cennych na wiedźmińskim szlaku umiejętności. Jest więc potężne wahadło, a właściwie trzy rozbujane wahadła, pomiędzy którymi należy przebiec, ćwicząc kroki z mieczem. Jest i jakaś wersja wiatraka, którego kręcące się w różne strony ramiona mają (przynajmniej w książce) imitować ruchy przeciwnika. Są powbijane w zbocze skały poziome pale oraz swego rodzaju poruszająca się platforma – w książce Ciri wspomina o „długiej wadze”, na której musi ćwiczyć z, jak to nazywa, asekurancją, może więc to ma być serialowa interpretacja tego przyrządu. Ta skompilowana z różnych urządzeń ścieżka jest dla mnie dość trafną metaforą tego, jak serial wszystko kompiluje i upycha – nie tylko łączy w jedno kilka różnych urządzeń, ale i bardzo skraca poszczególne etapy życia i szkolenia Ciri. To, co w książce zajmowało całe miesiące, tutaj wydaje się rozgrywać znacznie szybciej, można się właściwie zastanawiać, czy nie na przestrzeni kilku czy kilkunastu dni. Książkowa Ciri spędziła w Kaer Morhen całą zimę, intensywnie trenując i stopniowo nabierając coraz większej wprawy w poszczególnych elementach wiedźmińskich ćwiczeń, tutaj niemal opanowuje całą tę ścieżkę przyrządów w ciągu jednego dnia. Być może to ma nam pokazać jej determinację i niezłomność w obliczu porażki i bólu, być może ma też jeszcze bardziej podkreślić jej rolę „wybrańca”, który w mig wszystkiego się uczy i wszystko potrafi… Ale trochę przy tym zaprzecza logice i otwiera furtkę do narzekań, że bohaterce pewne rzeczy przychodzą zbyt łatwo.
Serial jednak mocno stawia na pokazanie determinacji bohaterki – Ciri nie chce się poddać i wraca z powrotem na wahadło po każdym kolejnym upadku z wysokości, nawet kiedy obserwujący ją Coën sugeruje, że może na dziś wystarczy. Być może tak motywująco działają na nią kpiny Lamberta, który ewidentnie postawił sobie za punkt honoru udowodnić księżniczce, że nie nadaje się na wiedźminkę… Książkowy Lambert też nie jest najmilszym typem, ale chyba nie jest aż tak wredny jak ten z serialu, zwłaszcza wobec Ciri, której dogląda podczas treningów – bo na widok netflixowego Lamberta człowiek aż ma ochotę zacytować ułożoną przed Geralta w grze Dziki Gon fraszkę: „Lambert, Lambert, ty ch…”. Na Ciri jednak kpiny Lamberta zdają się działać jak motywator – zwłaszcza, że w pewnym momencie ten chyba nawet zaczyna jej kibicować i udziela konkretnych porad. W pobliżu zbiera się grupka obserwujących poczynania dziewczyny wiedźminów, do których ostatecznie dołączają także Geralt i Vesemir wracający z „pogrzebu”. Tym razem Ciri udaje się przejść niemal całą ścieżkę, wykłada się jedynie przy lądowaniu na samym końcu – Geralt jest z niej jednak wyraźnie dumny. Cała ta sekwencja ma nam chyba pokazać, że upór i determinacja dziewczyny pomaga jej wzbudzić sympatię nawet początkowo sceptycznie nastawionych wiedźminów i w pewnym sensie stać się jedną z nich. Ale też podkreśla jej wyjątkowość i kreuje ją na bohaterkę w stylu „wybrańca”, któremu wszystko bardzo szybko musi się udawać, nawet jeśli po drodze nabije sobie kilka siniaków. Gdybyśmy oglądali film akcji, zamiast tej jednej sesji treningowej dostalibyśmy pewnie zbitkę montażową z całych miesięcy intensywnego treningu – z jakichś względów jednak serialowi twórcy postanowili skompresować długi i żmudny trening do wydarzeń w ciągu jednego dnia.
W kolejnej scenie widzimy, jak Geralt opatruje ramię Ciri (z jakiegoś względu wiążąc jej zrobione ze szmaty bandaże na rozciętym i niezbyt czystym rękawie bluzki) i próbuje nieco utemperować jej ambicje błyskawicznego zostania świetną wojowniczką, przypominając jej, że w przeciwieństwie do poddanych mutacjom wiedźminów, ona może się tak łatwo nie pozbierać po poważniejszych urazach. Jak łatwo się domyślić, rozmowa ta nie kończy się zbyt dobrze, a Ciri, niczym prawdziwa nastolatka, ze zniecierpliwieniem przerywa scenę i wychodzi z pokoju. Geralt natomiast, niczym niezbyt poważający cudze granice rodzic, zagląda do schowka w ścianie, gdzie Ciri ukryła królewski szal, jaki pozostał jej po babce. Na usprawiedliwienie Geralta możemy jednak zaliczyć fakt, że swoimi wiedźmińskimi zmysłami wyczuł, że coś jest nie tak i że z tej skrytki emanuje dziwna aura – co prawdopodobnie ma nas podprowadzić do rewelacji z dalszej części sezonu, kiedy to okaże się, że Ciri „przyciąga” do siebie potwory. Fani książek mogą się przy tej scenie uśmiechnąć na widok trofeum ze szczurzej skóry, którym dziewczyna ozdobiła ścianę swojego pokoju – a może nawet pomyśleć, że ekipa od scenografii ma więcej szacunku dla książek niż scenarzyści.
Geralt nie czeka na rozwój wypadków – z samego rana przerywa trening Ciri i zabiera ją do lasu, by zbadać sprawę tajemniczych sił wyciągających ręce po dziewczynę. Co skutkuje dość kuriozalną sceną, w której superpotężny, zmutowany leszy zostaje załatwiony jednym ciosem… przez innego potwora. Serial sporo się natrudził, żeby wprowadzić leszego, był skłonny w tym celu poświęcić istotnego bohatera… a teraz daje (trzeba przyznać, że bardzo efektownie wyglądającemu) leszemu zaledwie kilka sekund czasu ekranowego, unicestwiając go w niezbyt spektakularny sposób. I momentalnie zastępuje go innym potworem. Jeżeli to miało być zabawne, to ewidentnie nie zrozumiałam żartu. Zanim skupimy się na tym drugim potworze, dla porządku zaznaczę, że przyciąganie, jakie doprowadziło Ciri do leszego, znów dość mocno kojarzy mi się z grą Dziki Gon, gdzie pojawia się motyw naznaczenia przez tego potwora, co sprawia, że sieje on zamęt w pobliżu osoby, którą sobie wybrał. Tymczasem jednak zabójca leszego, którego serial w późniejszych odcinkach nazwie myriapodem, rzuca się w pogoń za uciekającą Ciri i niemal udaje mu się ją dopaść – oczywiście jednak ratuje ją wiedźmin. Dziewczyna jest z siebie niezadowolona, przekonana, że powinna umieć się obronić, ale Geralt, jak przystało na porządnego ojca, daje jej znać, że dobrze sobie poradziła (w końcu nie dała się zabić). Geralt ma w tym sezonie kilka takich momentów, kiedy wchodzi w rolę wspierającego taty – i bardzo przyjemnie się na to patrzy, zwłaszcza po tym, jak w poprzednim sezonie koncertowo rozwalił dwie kluczowe dla siebie relacje.
Szpiedzy i spiski – wątek czarodziejek
Wątek czarodziejek rozpoczyna się od sceny w Aretuzie, w której Tissaia de Vries spisuje listę poległych czarodziejów – prawdopodobnie do umieszczenia jej na upamiętniającym bitwę pod Sodden obelisku, który zobaczymy w dalszej części odcinka. Widać, że rektorka jest szczególnie dotknięta stratą Yennefer – to dosyć ciekawe, że serial tak mocno podkreśla jej żałobę, jeśli wziąć pod uwagę, że w poprzednim sezonie nie pokazano nam między nimi zbyt wielkiej więzi, a niemal we wszystkich konfrontacjach od czasu ukończenia szkoły Yennefer była dla Tissai raczej nieprzyjemna. Wygląda jednak na to, że rektorka dostrzegała w Yennefer młodszą wersję samej siebie, i być może dlatego tak bardzo przeżywa domniemaną śmierć akurat tej wychowanki.
Czarodzieje spotykają się na naradzie i przepytują Istredda, który, jak wiemy z poprzedniego sezonu, prowadził wykopaliska na terenach zajętych przez Nilfgaard, czy ten wiedział coś o planowanym ataku – ale Istredd zaprzecza i zapewnia, że nie zajmował się badaniem Nilfgaardu, a monolitów, o których zresztą usłyszymy jeszcze więcej w tym sezonie. Pomiędzy magami widać napięcia i próby sił, powoli możemy już dostrzec przymiarki do wysunięcia Vilgefortza na nowego przywódcę. Spierają się o politykę, zwłaszcza wobec elfów, które sprzymierzyły się z Nilfgaardem. Narada zostaje nagle przerwana, kiedy do sali wkracza Yennefer do tej pory uważana przez wszystkich za zmarłą – a na ten widok na twarzy Tissai maluje się wyraźna walka pomiędzy wystudiowanym opanowaniem, a rozpierającą ją radością. W książce rola uważanej za czternastą poległą pod Sodden przypadła Triss Merigold – a pomyłka utrzymywała się na tyle długo, że jej imię zdążyło zostać wyryte na pamiątkowym obelisku i widniało na nim co najmniej jeszcze rok po bitwie.
Obie czarodziejki udają się na prywatną rozmowę, podczas której Tissaia docenia rolę, jaką odegrała Yennefer podczas obrony Sodden, ale uprzedza ją, że z politycznych powodów to Vilgefortz musi zostać uznany za tego, który doprowadził do zwycięstwa – Tissaia i Vilgefortz chcą zająć miejsca w Radzie czarodziejów, usuwając z niej między innymi szczującego wszystkich na elfy Stregobora. Yennefer o dziwo nie protestuje, ale też i nie przyznaje się rektorce, jak dużo poświęciła pod Sodden i że straciła wtedy całą swoją magię. W kolejnej scenie widzimy jednak, że nie może się z tym pogodzić i próbuje rzucać zaklęcia albo czerpać magię ze źródeł w Aretuzie – niestety bezskutecznie. Jej próby przerywa pojawienie się Triss, Sabriny i trzeciej czarodziejki. Yennefer zauważa, że Triss wygląda „inaczej”, co prawdopodobnie ma nam wystarczyć za cały komentarz do jej zmienionego koloru włosów, z drugiej strony jest też jakimś nawiązaniem do odniesionych przez Triss obrażeń. Widzimy zresztą, że młoda czarodziejka zmaga się z psychologicznymi konsekwencjami bitwy i odniesionych ran – kiedy pozostałe urządzają sobie pływanie w basenie, ona w dość zabudowanej sukni, choć i tak wyciętej na tyle, byśmy mogli zobaczyć jej blizny na szyi, siedzi z boku i przyznaje, że jeszcze nie jest gotowa, by odsłonić swoje ciało. W kolejnej scenie zaś odmawia poprawy swojego wyglądu magicznymi sposobami, trochę jakby mimo wszystko traktowała blizny jako coś ważnego, może przestrogę, może przypomnienie – może tak, jak Yen traktuje blizny po swojej próbie samobójczej. Wiem, że ciągle wracam do tych blizn, ale podoba mi się, że serial stara się uszanować traumę Triss i pokazać jej zmagania ze zmianami w wyglądzie, i że robi to ze swego rodzaju delikatnością – doceniam to szczególnie w kontraście do gier CD Projektu, które ewidentnie za nic mają doświadczenia czarodziejki i kazały jej nieustannie paradować z piersiami niemal na wierzchu, mimo że książkowa Triss wyraźnie stwierdza, że już nigdy nie założy wydekoltowanej sukni. Triss dostaje w tym odcinku jeszcze jeden ciekawy moment, kiedy wspomina bitwę o Sodden i to, jak poparzona leży w bramie i patrzy, jak Yennefer po prostu obok niej przechodzi, nie reagując… Spodziewalibyśmy się, że będzie jej robić wymówki, a tymczasem Triss zwierza się, że myślała wtedy o tym, że jeśli ktokolwiek ma wyjść cało spod Sodden, dobrze, że będzie to Yennefer. Ładnie pokazuje nam to ogromne serce młodej czarodziejki, które nawet w momencie własnego cierpienia i przerażenia kazało jej się troszczyć o innych.
Kiedy nasze czarodziejki zażywają kąpieli, Stregobor opowiada swoim kolegom po fachu (a przy okazji i widzom) historię Falki – redańskiej królewny o elfich korzeniach, która, odtrącona przez ojca, wznieciła przeciwko niemu rebelię, a w konsekwencji pogrążyła w przemocy i chaosie sporą część królestw Północy i zapisała się na kartach historii jako Krwawa Falka. Zapamiętajcie to miano, bo ono będzie jeszcze powracać – tutaj służy Stregoborowi głównie do straszenia czarodziejów elfami, które tylko czekają, żeby wszystkich wymordować, a co za tym idzie, nastawić konfratrów negatywnie do Yennefer, która ma w sobie krew elfów, i do stronnictwa pod wodzą Tissai i Vilgefortza… ale postać Falki wpisuje się też w przepowiednię Itliny o Starszej Krwi, z której wśród przemocy i ognia ma się narodzić nowy świat, sama Falka zaś przed swoją śmiercią na stosie zapowiedziała, że z jej krwi narodzi się Mściciel. To też sobie zapamiętajcie, bo jak w niemal każdej porządnej fantastyce, tak i u Sapkowskiego przepowiednie, ich interpretacje i osoby uznane za bohaterów tych przepowiedni, odgrywają ogromną rolę. Przy okazji tej sceny Stregobor ujawnia, że za sprawą Falki stracił obie dłonie – i wygląda to tak, jakby na chwilę cofnął iluzję, która do tej pory to maskowała. Jeśli pamiętacie moje rozkminy przy okazji pierwszego odcinka o nie do końca wyjaśnionym przez Sapkowskiego działaniu poprawiania wyglądu czarodziejów, tutaj dostajemy argument za używaniem w tym celu potężnych iluzji, co pasowałoby do faktu, że książkowy Geralt, pewnie za sprawą wiedźmińskich zmysłów, niekiedy jest w stanie dostrzec w Yennefer echa dawnej garbuski. Iluzje są u Sapkowskiego wielowymiarowe, potrafią obejmować wszystkie zmysły (na jednym z bankietów czarodziejów Geralt zresztą ze smakiem zjada iluzoryczny kawior) – być może więc rzeczywiście iluzja mogłaby być przynajmniej jednym ze skutecznych sposobów ingerowania w wygląd magów.
Tymczasem Yennefer w całkiem ładnej, ale prawdopodobnie dość niewygodnej sukni, która chyba tylko czeka, żeby z niej spaść, snuje się po Aretuzie i przy okazji znajduje Cahira zamkniętego w celi. Zamieniają ze sobą kilka słów, między innymi o tym, że Cahir żyje jeszcze dlatego, że jego śmierć musi posłużyć jakiemuś konkretnemu celowi – co jest zapowiedzią zbliżających się wydarzeń z końca odcinka. Następnie czarodziejka spotyka Stregobora, który korzystając z magii, nagle sonduje jej mózg i próbuje wydobyć z niej informacje i potwierdzenie swoich tez o jej współpracy z Nilfgaardem. Udaje mu się zobaczyć wspomnienia Yen z jej pobytu w obozie elfów, co prawdopodobnie tylko potwierdza jego tezę o jej zdradzieckich zamiarach – sondowanie zostaje jednak nagle przerwane przez interwencję Tissai de Vries. Tego rodzaju atak staje się pretekstem do oskarżenia Stregobora o zdradę – ten jednak skutecznie podsyca wątpliwości magów należących do Rady, sugerując, że Yennefer jest nilfgaardzkim szpiegiem. Ostatecznie Rada ustala, że aby dowieść swojej niewinności, Yennefer musi zabić nilfgaardzkiego jeńca, czyli Cahira, podczas nadchodzącego dnia pamięci bitwy pod Sodden i spotkania z królami Północy. Informuje ją o tym Tissaia w dość emocjonalnej scenie, w której wychodzi na jaw, że rektorka doskonale zdaje sobie sprawę z utraconych mocy Yennefer – a Yen odsłania się przed nią, pokazując się jako osoba, która straciła wszystko: pozycję na królewskim dworze, miłość Geralta, wreszcie magiczną moc, która niegdyś była pierwszą rzeczą, na jakiej budowała swoje poczucie własnej wartości. Yennefer czuje, że sięgnęła dna, ale nie chce wypełnić polecenia Rady i nocą próbuje opuścić Aretuzę. Zostaje jednak powstrzymana przez Istredda, który ostrzega ją, że jeśli ucieknie w nocy, zostanie złapana przez ludzi Stregobora i uznana za szpiega, przy okazji też dodaje, że przecież jego Yenna nie uciekałaby cichaczem (w domyśle: raczej zrobiłaby scenę) – co prawdopodobnie ma nam jakoś tłumaczyć jej kolejne posunięcia w tym odcinku. Jednocześnie Istredd przyznaje, że sam zamierza wyjechać do Nilfgaardu, by tam nieść pomoc elfom. Jeszcze w tej samej scenie widzimy, jak znana nam z poprzedniego odcinka demonica wzywa Yennefer z powrotem do siebie i próbuje ją kusić.
Ziarno zasiane przez Istredda kiełkuje w kolejnej scenie. Magowie wraz ze związanym Cahirem zmierzają na spotkanie z królami Północy w miejscu odsłonięcia obelisku upamiętniającego poświęcenie czarodziejów pod Sodden. W książce obelisk znajduje się na wzgórzu, na którym doszło do bitwy, tutaj widzimy go wewnątrz ruin czegoś, co totalnie wygląda jak jakieś angielskie opactwo (i rzeczywiście nim jest, to Fountains Abbey w hrabstwie North Yorkshire) – zakładam, że to covid pokrzyżował filmowcom plany i nie można było wrócić na nakręcenie tej sceny do Ogrodzieńca. Pomiędzy patetycznymi przemówieniami i recytowaniem nazwisk poległych dowiadujemy się, że Triss została gdzieś pilnie wezwana (jak przekonamy się w kolejnym odcinku – przez wiedźminów do Kaer Morhen). Królowie zaś po cichu rozmawiają między sobą i zdradzają swoje coraz bardziej słabnące zaufanie do czarodziejów – co również powróci w kolejnych odcinkach. Cahir zostaje zaprowadzony na szafot, by pokazowo zostać zgładzony przez bohaterkę spod Sodden. Yennefer, cały czas słysząc podszepty demonicy, unosi topór – ale zamiast zabić Cahira, z jakiegoś względu postanawia go uwolnić (ciosem, który spokojnie rozłupałby mu kręgosłup, a nie tylko kajdany) i razem z nim uciec na niepilnowanym przez nikogo samotnym osiodłanym koniu stojącym w pobliżu ruin (magowie przyszli na piechotę, więc czyżby królewskim? A może podstawionym? Nie wiadomo – w tym sezonie przypadkowe osiodłane konie mają tendencję do niewyjaśnionego pojawiania się dokładnie tam, gdzie będą potrzebne). Razem odjeżdżają w noc, a Yennefer, żebyśmy nie mieli żadnych wątpliwości, wyraźnie oświadcza, że ratuje nie tyle Cahira, co samą siebie. Na pierwszy rzut oka poczynania Yennefer w końcówce tego odcinka są co najmniej dziwaczne. Na drugi też, ale spróbujmy się zastanowić, dlaczego czarodziejka podjęła taką, a nie inną decyzję. W jednej z poprzednich scen widzieliśmy, że nie ufa w intencje magów stawiających przed nią ultimatum. Jeśli nie zgładzi Cahira, okaże się nilfgaardzkim szpiegiem. Ale jeśli to zrobi, okaże się morderczynią, która bez problemu zabija – jak Krwawa Falka i demonizowane elfy. Taki wybór to żaden wybór, Yennefer postanawia więc wypisać się z sytuacji i robi to w swoim stylu – ściągając na siebie całkiem sporo uwagi. Ale to wcale nie poprawia jej sytuacji – nadal wychodzi na nilfgaardzkiego szpiega, tyle tylko, że teraz jest zdana wyłącznie na siebie (i nilfgaardzkiego oficera) i nie może liczyć na wsparcie Tissai czy przyjaciółek. Z drugiej strony, wydostaje się z podzielonego wewnętrznymi intrygami środowiska czarodziejów, w którym nie do końca wiadomo, komu można ufać – być może więc ostatecznie bycie zdaną na siebie okazuje się bardziej pragmatycznym wyborem?
Nie będę ukrywać, wątek Yennefer nie należy w tym sezonie do moich ulubionych (mimo że w poprzednim mi się bardzo podobał!). Doceniam to, jak buduje się tę bohaterkę przez jej desperację, mierzenie się ze słabością i próby odzyskania mocy, ale serialowa Yennefer tak bardzo odjeżdża od tej książkowej, zarówno fabularnie, jak i charakterem, że coraz bardziej zaczyna mi to przeszkadzać. Książkowa Yennefer jest liczącą się wśród czarodziejów personą, w tomie Czas pogardy dowiadujemy się, że po Sodden została członkinią Rady. Tutaj nie dość, że staje się raczej uciekinierką, to jeszcze w kolejnych odcinkach trochę wyrośnie nam na czarny charakter, przynajmniej za sprawą swoich działań, których konsekwencje dotkną Ciri. Relacja Ciri i Yennefer w książkach też zaczyna się dość chwiejnie, ale Sapkowski nie rzuca im pod nogi takich kłód, jak robią to scenarzyści serialu – nie wiadomo po co utrudniając sobie dojście do punktu, w którym Ciri i Yennefer mogłyby być sobie bardzo bliskie. Niestety w kolejnych odcinkach będziemy się temu procesowi przyglądać bliżej.
Problematyczne sojusze – wątek elfów i Nilfgaardu
W tym odcinku pojawia nam się jeszcze jedna linia fabularna, którą pozwoli nam nieco bliżej przyjrzeć się wewnętrznej polityce Nilfgaardu i losom sprzymierzonych z nim elfów. Zaglądamy więc do Cintry, gdzie obecnie stacjonują Fringilla Vigo i Francesca – i dokąd ściągają elfy z całej Północy, prześladowane w swoich krajach od zawsze, a teraz, w niespokojnych czasach i po sojuszu Franceski z najeźdźcą, ze szczególną intensywnością. Serial tworzy nam tutaj kilkuwarstwową ironię losu – oto elfy znajdują bezpieczne schronienie w Cintrze, którą kiedyś siłą odebrali im ludzie, a której niedawna ludzka królowa sama toczyła z elfami wojny… mimo że, jak dowiemy się w tym sezonie, w jej własnych żyłach płynie krew elfów (drzewo genealogiczne Ciri to w ogóle jest ciekawa sprawa, może jeszcze kiedyś omówię je nieco bliżej). Pomiędzy elfami nadal jednak są napięcia – w przeciwieństwie do Franceski, Filavandrel jest podejrzliwy co do intencji ludzi, nawet jeśli ci ludzie są Nilfgaardczykami i oferują im schronienie, martwi się też konsekwencjami sojuszu i elfiej migracji, Francesca jednak zbywa jego obawy, zachłyśnięta obietnicą odrodzenia elfiej rasy, jaką w poprzednim odcinku otrzymała od demonicy.
Otoczenie Fringilli również nie jest zadowolone z sojuszu z elfami – ani z faktu, że czarodziejka nagle zyskała wyższą pozycję i właściwie zarządza Cintrą. Ta jednak niewiele sobie z tego robi i razem z Francescą planuje dalsze kroki – i po raz kolejny maluje wizję Nilfgaardu nie jako niosącego śmierć, przemocą rozrastającego się imperium, a dobrotliwego, opiekuńczego państwa, które chce wyzwalać, karmić, zapewniać dach nad głową. Partnerstwo nawiązujące się między Fringillą i Francescą wbrew poglądom otaczających je mężczyzn może być pewnym mrugnięciem oka do fanów książek i zapowiedzią dalszych wydarzeń i powstania Loży Czarodziejek (ale jeśli ma nam wystarczyć za całą Lożę Czarodziejek, to będę wybitnie rozczarowana).
W trzecim odcinku zbyt wiele nie dzieje się w tym wątku, jest jednak pewna rzecz, która mnie zastanawia – coraz bardziej widoczna ciąża Franceski, która trochę utrudnia ocenę tego, ile czasu mija pomiędzy poszczególnymi scenami. Wiemy na pewno, że jest to ciąża wspomagana magią, być może więc z tego wynika jej przedziwne przyspieszenie, ale mam też trochę wrażenie, że tak jak w poprzednim sezonie dla wielu osób mylące były trzy różne linie czasowe, tak w tym dość trudno jest ocenić upływ czasu – nie tylko w przypadku Franceski, ale także w Kaer Morhen. Jedynie w wątku Yennefer wiemy dokładnie, ile minęło czasu – bo kilkukrotnie powtarza się nam, że od Sodden minął mniej więcej miesiąc. Czy tyle samo czasu upłynęło w pozostałych wątkach? Jeśli tak, Ciri naprawdę bardzo szybko się uczy i buduje kondycję, a magiczna ciąża Franceski zaiste jest bardzo magiczna.
Zdecydowaną większość nilfgaardzkiego wątku możemy uznać za wymyśloną czy też dopowiedzianą przez scenarzystów serialu – w książkach na etapie Krwi elfów i Czasu pogardy dostajemy bardzo nieliczne sceny z dworu Emhyra i praktycznie wszystko, czego dowiadujemy się o Nilfgaardzie, jest przepuszczone przez pryzmat opinii bohaterów żyjących na północy Kontynentu w państwach toczących z Nilfgaardem wojnę. Elfy rzeczywiście wchodzą w sojusze z Nilfgaardem, licząc, że uda im się coś dla siebie ugrać, odzyskać chociaż część utraconych ziem albo przynajmniej zemścić się na rasie ludzkiej, która odebrała im najpierw panowanie nad Kontynentem, a potem i godność – i rzeczywiście są z tego powodu jeszcze bardziej prześladowane jako zdrajcy państw Północy. Ale ich wątek też obserwujemy głównie oczami innych bohaterów – Geralta, Ciri, władców planujących przykręcenie nieludziom śruby, Yarpena Zigrina, który, nawet jeśli próbuje pozostać neutralny czy zademonstrować swoją wierność koronie, i tak jako krasnolud doświadcza konsekwencji bycia Innym i Obcym. Nieobecność Yarpena w tym sezonie jest zresztą dla mnie sporym zaskoczeniem – pojawia się tylko przez krótką chwilę w niezbyt sensownych okolicznościach, a tymczasem, jako przyjaciel Geralta byłby świetną osobą do zademonstrowania politycznej i społecznej złożoności sytuacji nieludzi w warunkach wojen Północy z Nilfgaardem. Tak dzieje się w książkach, gdzie w Krwi elfów dostajemy spory kawałek, w którym Geralt, Ciri i Triss podróżują w towarzystwie Yarpena i jego ludzi, a trudne rozmowy o polityce i wydarzenia, jakie rozgrywają się po drodze, budują nam pełen niuansów i przejmujący obraz położenia, w jakim znaleźli się nieludzie. Póki co, nie dane nam było tego zobaczyć w serialu, choć może ten wątek wróci jeszcze w kolejnym sezonie… Na razie jednak serial buduje wątek nieludzi i dotyczącej ich nilfgaardzkiej polityki przy pomocy bohaterek, które w książce, przynajmniej na tym etapie, nie odgrywają aż takiej roli. Fringilla Vigo po raz pierwszy pojawia się tak naprawdę dopiero w trzeciej z kolei powieści (a wliczając opowiadania, w piątej wiedźmińskiej książce), a my TEORETYCZNIE jesteśmy na etapie powieści pierwszej. Francesca Findabair pojawia się w drugim tomie cyklu i rzeczywiście ma tam coś ważnego do zrobienia, ale pozostaje postacią raczej odległą i umiejscowioną w zupełnie innym kontekście, o czym wspominałam przy okazji analizy poprzedniego odcinka. Jeśli jednak serial już zdecydował się pokazać nam środowisko elfów i Nilfgaard od środka, to jakieś postaci, wokół których można by skoncentrować te wątki, były potrzebne – i może ma sens, że są to postaci, które rzeczywiście występują gdzieś w książkach, a nie wymyślone od zera… Przynajmniej mam co omawiać!
Jak chce tytuł trzeciego odcinka Wiedźmina, wyraźnym motywem przewodnim jest w nim strata i żałoba – ale paradoksalnie także zyskiwanie czegoś. Tissaia opłakuje Yennefer, by za chwilę ucieszyć się jej powrotem. Geralt i Vesemir mają wyrzuty sumienia z powodu śmierci Eskela, ale za to Ciri staje się częścią wiedźmińskiej rodziny. Triss straciła swój wygląd i część pewności siebie, ale jest zdeterminowana budować swoje życie na nowo. Wreszcie Yennefer straciła moc, a z nią wiarę w siebie – ale podejmuje samodzielne, radykalne decyzje i bierze swój los w swoje ręce. Ale dokąd te straty i zyski naszych bohaterów doprowadzą, przekonamy się już wkrótce przy okazji kolejnego odcinka!