Trzeci i chyba najbardziej wyczekiwany odcinek finałowego sezonu Gry o Tron już za nami – i to była prawdziwa jazda bez trzymanki. Opinie na temat odcinka są wybitnie podzielone… Jedni, łącznie ze mną, określają go jako niemal doskonały. Inni głoszą, że był prawdopodobnie najgorszym odcinkiem w całym serialu. Nie da się ukryć, że Długa noc to odcinek bardzo emocjonalny i prowokujący silne emocje – pozwólcie, że opowiem wam, co mi się w nim podobało, dlaczego mi się podobało i jak to wszystko rozumiem. [Tekst zawiera spoilery].
(NIE) wszyscy muszą umrzeć
Po dwóch mocno fanserwisowych i pełnych pożegnań odcinkach byliśmy nastawieni po pierwsze na spektakularną krwawą jatkę (i tego trzeci odcinek zapewnia nam pod dostatkiem), a po drugie – na śmierć co najmniej kilku ważnych i ważniejszych postaci. Byliśmy na to nastawieni tak bardzo, że stosunkowo „niewysoki” wskaźnik zgonów część widzów mocno rozczarował. Zaiste przez 7 sezonów przeszliśmy bardzo dziwną drogę od „proszę, nie zabijajcie moich ulubionych bohaterów…!” do „dlaczego u licha moi ulubieni bohaterowie jeszcze żyją…?”.
Ale czy wskaźnik zgonów rzeczywiście był tak nieimponujący? Ten odcinek w zasadzie cały jest śmiercią. Widmo śmierci, desperacja i poczucie beznadziei unoszą się nad nim od pierwszych sekund. Już pierwsza, otwierająca go sekwencja nakręcona częściowo na jednym długim ujęciu niesie ze sobą ogromne napięcie oczekiwania na nieuniknione – przy prawie każdej kolejnej pojawiającej się tu twarzy zaklinałam rzeczywistość i boga śmierci, żeby może jednak jeszcze nie dziś się po tę twarz zgłosił… [Przy okazji – czy ten odcinek nie byłby jeszcze bardziej epicki, gdyby JAKIMŚ CUDEM nakręcić go na (choćby udawanym) jednym ujęciu? Byłoby to pewnie skrajnie trudne do osiągnięcia, ale już teraz HBO pobiło wszelkie (ustanowione zresztą także przez Grę o Tron) techniczne rekordy, więc może to jest jakiś następny cel do osiągnięcia?]. Zaczęło się więc mocno, a z każdą minutą stresu i emocjonalnej huśtawki było coraz więcej. Pod koniec trup ściele się już tak gęsto (i po chwili tak ochoczo wstaje z kolan) i napięcie rośnie do tego stopnia, że zaczynamy się godzić z wizją totalnej porażki i śmierci prawie wszystkich…
A tymczasem mamy zwycięstwo – choć okupione ogromnymi stratami w ludziach i na pierwszy rzut oka rozbiciem prawie całej armii Północy. Nawet jeśli były to straty w większości w bezimiennych ludziach, to sama skala żniwa zebranego przez śmierć jest przytłaczająca. Zaliczyliśmy też kilka śmierci bohaterów, którzy w takim czy innym momencie serialu byli na ekranie dość istotnymi postaciami. Z tych mniej „ważnych”: gdzieś poza kadrem zginął na dothracki „generał” Qhono, by wkrótce powrócić jako zombiak – co średnio nas interesuje, bo pewnie większość z nas nawet nie wiedziała, jak on ma na imię.
Z tych bardziej zauważalnych: powszechnie lubiany Edd Cierpiętnik zginął, ratując Sama – i aż dziwne, że więcej osób nie zginęło w ten sposób, bo Sama co chwilę ktoś musiał ratować, i to, że Tarly przetrwał nawałnicę zombiaków, zakrawa zaiste o cud. Nie mam mu jednak tego za złe i nie zamierzam się nabijać z tego, że pół odcinka spędził przygnieciony przez zombiaki, bo sama decyzja, by wziąć udział w walce, jest z jego strony naprawdę sporym heroizmem. Sam doskonale wie, że nie umie walczyć i wszyscy dookoła też to wiedzą – Jon wprost wysyłał go do krypt, by schronił się tam razem z Goździk i małym Samem. A jednak mimo braku kompetencji Tarly zdecydował się pomóc, czy to dlatego, by coś sobie i innym udowodnić, czy może z czystego poczucia obowiązku – i przy całym jego wyraźnie widocznym przerażeniu wymagało to naprawdę ogromnej odwagi.
Jorah OCZYWIŚCIE zginął, ratując swoją ukochaną królową… I absolutnie nie mogło być inaczej, bo w zasadzie od samego początku jego rola sprowadza się głównie do ratowania Daenerys, czy to przed zewnętrznymi zagrożeniami, czy przed nią samą i jej niezbyt rozsądnymi decyzjami. Trochę Joraha szkoda, ale prawdopodobnie umarł spełniony… Szkoda tylko, że przed śmiercią nie nauczył Danki solidnego machania mieczem – zdecydowanie by jej się to teraz przydało.
A skoro już mówimy o Mormontach, jednym z mocniejszych (na tle samych mocnych) momentów odcinka jest śmierć małej Lyanny. Ta drobna, ale cholernie waleczna i uparta 10-, może 11-letnia dziewczynka staje oko w oko z nieumarłym olbrzymem. Czy spodziewałam się, że ta mała istotka sama jedna rzuci się na wielkiego potwora? Nie. Ale było to epickie. I choć boleśnie patrzyło się na to, jak olbrzym zgniata ją w swojej wielkiej dłoni, było to też piękne i bardzo wymowne, przywołując skojarzenia walki Dawida z Goliatem albo choćby pewnego hobbita, który porwał się na samobójczą misję z Pierścieniem na szyi. Kto by pomyślał, że tyle siły i odwagi jest w takim małym hobbicie i w takiej małej dziewczynce.
Rzecz jasna zginął też Theon Greyjoy – ale tej śmierci spodziewaliśmy się, odkąd tylko na początku sezonu oświadczył, że chce iść walczyć za Starków. I rzeczywiście, dane było mu odkupić swoje winy, bardzo symbolicznie broniąc Brana, którego jeszcze kilka sezonów temu tak bardzo chciał zabić. Bran równie symbolicznie „odpuszcza” Theonowi wszystkie jego grzechy, co ostatecznie daje Greyjoyowi pewien spokój ducha i pozwala mu zginąć godną i bohaterską śmiercią z ręki Nocnego Króla. Bo to była godna i bohaterska śmierć – Theon i jego garstka Żelaznych Ludzi chronili Brana zaskakująco długo i skutecznie, a kiedy Greyjoy został już na polu bitwy sam, nie pozostało mu nic innego, jak tylko rzucić się na Nocnego Króla w ostatnim rozpaczliwym zrywie. Czy miał nadzieję, że coś jeszcze zdziała? Pewnie nie. Ale okazał się nieodrodnym synem Greyjoyów, którzy nie czekają biernie na nadejście śmierci.
A skoro już mówimy o czekaniu na śmierć, tej prawdziwej i ostatecznej śmierci „doczekał się” wreszcie Beric Dondarrion – i okazało się, że Pan Światła sprowadzał go z powrotem tyle razy z bardzo konkretnego powodu: by w kluczowej chwili mógł uratować Aryę i bardzo solidnie przyczynić się tym samym do pokonania Nocnego Króla. Przy okazji uratował też Ogara, który trochę już tradycyjnie podczas bitwy dostaje ataku paniki na widok ognia i śmierci… ale tym razem nie ucieka, tylko rzuca się z powrotem do walki na widok Aryi, co z jednej strony jest świetnym komentarzem do ich relacji, a z drugiej – cały czas daje nam nadzieję, że może jeszcze zobaczymy Clegane Bowl.
Na liście śmierci do omówienia zostały jeszcze dwie ważne postaci, ale zanim do tego przejdę, poświęćmy chwilę, by docenić przewrotność „sceny kominkowej” z poprzedniego odcinka – choć wszyscy skupieni wtedy wokół kominka wyśmiali Tyriona, gdy mówił, że może akurat uda im się przeżyć bitwę, okazało się, że miał rację. To, że twórcy uśmiercili tak mało ważnych postaci, można oczywiście potraktować jako tchórzostwo… ale można też docenić, w jaki sposób perfidnie bawią się naszymi oczekiwaniami. Już zdążyliśmy pożegnać całą kominkową ekipę, a tymczasem niespodzianka! Kto wie, czy część z postaci nie została oszczędzona tylko po to, by za chwilę zginąć w jakiś nagły, niespodziewany i „typowo grotronowy” sposób, za którym tak bardzo zdaje się tęsknić spora część widowni.
Melisandre cała na czerwono
Dzięki temu, że twórcy mocno podkreślali inspirację bitwą o Helmowy Jar z Władcy Pierścieni, spodziewaliśmy się, że niczym Gandalf na białym koniu, Melisandre cała na czerwono w kluczowej chwili wpadnie i uratuje sytuację. Owszem, wpadła cała na czerwono – choć nie do końca wiadomo, którędy przyjechała i jak ominęła armię zombiaków… Ale z tym ratowaniem wszystkich w kluczowej chwili nie ma co przesadzać. Melisandre działa w tym odcinku trochę jak zapalniczka – rozpala ognie, doświetla plan zdjęciowy i odrobinę roznieca w nas nadzieję, która jednak szybko gaśnie. Odbywa też enigmatyczną, ale ewidentnie znaczącą rozmowę z Aryą – i na tym jej rola się kończy. Tak naprawdę Melisandre przyjechała do Winterfell umrzeć, tak jak zapowiedziała w poprzednim sezonie. I jest to śmierć dość symboliczna – trochę jakby jej rola została wypełniona do końca, przeciwnik Pana Światła został pokonany, więc żyjąca już dobrych kilkaset lat kapłanka może wreszcie odpocząć. A może jest to jakaś symboliczna sugestia, że wraz ze śmiercią Nocnego Króla z Westeros może wkrótce zniknąć też cała magia… Kto wie, może jeszcze nie do końca znamy znaczenie tej sceny.
Arya pogromczyni śmierci
Największym zaskoczeniem odcinka okazała się Arya zabijająca Nocnego Króla… Ale jeśli przyjrzeć się temu bliżej, nie jest to wcale takie wzięte z powietrza, jak mogłoby się wydawać. Cała jej droga i wszystkie niesamowite zdolności, jakie udało jej się nabyć przez 7 sezonów (i jakie twórcy sprytnie nam w tym odcinku przypominają), przygotowały ją perfekcyjnie do odegrania roli pogromczyni uosobienia śmierci. Od ulubionego powiedzonka jej nauczyciela szermierki w pierwszym sezonie, przez mroczną przepowiednię Melisandre o zamykaniu na zawsze brązowych, niebieskich i zielonych oczu, przez morderczy trening na asasyna w Braavos, aż po sztylet wręczony jej przez Brana jeszcze w poprzednim sezonie – wszystkie te cegiełki się ze sobą łączą. Nasuwa się skojarzenie z Eowiną z Władcy Pierścieni – zabójczynią Nazgula, o którym mówiono, że nie zabije go żaden mąż… i zaiste, skonał z ręki kobiety. Tutaj też mamy ładną grę słów (choć podwójne zaprzeczenia w języku polskim trochę ją psują) – panuje przekonanie, że nikt (nie) zabije Nocnego Króla… i proszę, zabija go dziewczyna wyszkolona do bycia Nikim, bezimiennym sługą śmierci.
Poza tym, Arya dokonująca tego czynu jest jednak ciekawszym i bardziej zaskakującym rozwiązaniem, niż Jon, którego wszyscy do tej roli typowali. Sposób, w jaki Nocny Król ginie, też jest w gruncie rzeczy ciekawszy, bo wymyka się nie tylko oczekiwaniom publiczności, ale też standardowym rozwiązaniom typowego końcowego pojedynku ze złolem. Gra o Tron wyłamuje się z tego schematu – ani nie funduje nam spowiedzi Nocnego Króla i wyjaśnienia jego motywacji, ani nie daje mu momentu śmierci w wielkiej chwale, bo i po co miałaby go gloryfikować. Z Sauronem też się nikt we Władcy Pierścieni nie pojedynkował. A co do tego, że nie odkryliśmy wprost, co co właściwie chodzi Białym Wędrowcom… może i lepiej. Bo gdyby miałoby im chodzić wyłącznie o zabijanie dla zabijania, moglibyśmy być rozczarowani. Pewne rzeczy lepiej zostawić niewypowiedziane.
Czy śmierć Nocnego Króla była bez sensu?
Wiele osób w reakcji na to rozwiązanie stawia zarzut, że Nocny Król umarł za łatwo, za szybko i bezsensownie. Czy za łatwo? Od początku cały plan opierał się na tym, żeby zwabić go w zasadzkę – bo nasi bohaterowie zdawali sobie sprawę, że w bezpośrednim starciu mają nikłe szanse. A skoro zasadzka, to kto lepiej zada decydujący cios, niż poruszająca się cicho niczym duch skrytobójczyni? Czy Jon pojedynkujący się z Nocnym Królem byłby epickim widokiem? Oczywiście. Ale równie epicka była szybka akcja w wykonaniu Aryi. Dopiero co narzekaliśmy, że Gra o Tron nas nie zaskakuje… a teraz narzekamy, że to zrobiła? Przy okazji ostatniego odcinka wielu widzów stawia też zarzut, że taki na przykład Jorah czy Theon umarli, pożegnawszy się ze wszystkimi i wypełniwszy swoje przeznaczenie, a przecież w „typowej” Grze o Tron bohaterowie umierają znienacka i zaskoczenia… No to proszę, znienacka i z zaskoczenia umarł Nocny Król. Wszystko działa, jak należy.
Czy jego śmierć była bezsensowna? Myślę raczej, że była bardzo symboliczna. Zginął w takim samym miejscu, w jakim go stworzono – pod Czardrzewem. I znów wbito mu coś ostrego w klatkę piersiową, tak jak wtedy, gdy powołały go do życia Dzieci Lasu. Zginął pod Winterfell – w tym miejscu, o którym teorie mówią, że właśnie tam podczas pierwszej Długiej Nocy pokonane zostały siły Białych Wędrowców. I które zbudował ten sam Bran Budowniczy, który postawił też Mur chroniący resztę kontynentu przed zakusami Nocnego Króla. Wreszcie, próbując zabić Brana Starka, zginął dźgnięty sztyletem z valyriańskiej stali (możliwe, że z domieszką smoczego szkła – niezłe kombo), którym kiedyś tego samego Brana próbował zamordować płatny zabójca. I pewnie nieprzypadkowo ten sam sztylet widzieliśmy już w jednej z bardzo starych ksiąg przeglądanych przez Sama w Cytadeli – w rozdziale o tym, jak zabić Białych Wędrowców. Trudno powiedzieć, jak długo valyriańska stal nadaje się do użytku, ale niektórzy hardkorowi tropiciele teorii twierdzą, że ten sztylet może być jedną z pierwszych EVER broni wykutych do walki z Białymi Wędrowcami. Jeśli nie legendarną bronią Azora Ahai. W obliczu tego wszystkiego dość trudno jest podtrzymywać zarzut, jakoby Nocny Król „bez sensu” zginął dźgnięty „jakimś sztylecikiem” przez „jakąś dziewczynkę”…
A czy zginął za szybko? Tu zdania są chyba najbardziej podzielone… Od dawna mówiło się o tym, że serial ma w zasadzie do wyboru dwie ścieżki: ostateczna gra będzie się toczyć albo na Północy o przetrwanie ludzkości, albo w Królewskiej Przystani o władzę i przyszłość ludzi. W zależności od tego, czy Gra o Tron była dla was bardziej historią o zombiakach i przetrwaniu ludzkości, czy jednak polityczną rozgrywką i studium władzy, pewnie skłanialiście się bardziej w jedną lub drugą stronę. Któryś z tych wątków musiał zostać zakończony wcześniej, bo rozgrywanie obu naraz byłoby trochę chaotyczne… Jak na razie wydaje się, że padło na zamknięcie wątku Nocnego Króla… ale słowo „wydaje się” może być tutaj kluczowe.
Zastanawiające są słowa Tyriona o tym, że walczący tam na górze mogą nie dostrzegać czegoś ważnego – być może my też jeszcze czegoś nie dostrzegamy. Być może w Bran TV nadawali coś, o czym nie mamy pojęcia – Bran z jakiegoś powodu spędził pół odcinka na wargowaniu i nie wiemy, czy przez cały ten czas latał krukami dookoła głowy Nocnego Króla, czy może zapuścił się myślami gdzieś dalej i znalazł jakieś ciekawe informacje, które na nowo przetasują karty. Nie da się ukryć, że jego wymiana spojrzeń z Nocnym Królem wyglądała na bardzo treściwą – może porozmawiali sobie o czymś ciekawszym niż tylko o nadchodzącej śmierci. Może jeszcze Bran zostanie JAKĄŚ WERSJĄ Nocnego Króla. Może wszystko, co się wydarzyło od momentu, gdy wwargował w kruki, było tylko jego wizją. A może w kolejnym odcinku poinformuje nas o tym, że z jakiegoś innego powodu wojna jeszcze wcale nie jest skończona…
Co to znaczy dla Azora Ahai?
Nie ukrywam – trochę byłam fanką teorii o tym, że nowym wcieleniem Azora Ahai, który ma pokonać Ciemność, miał być Jon Snow. Ale z przepowiedniami jest tak, że one rzadko się spełniają… a jeśli już, bywają mocno pokręcone. W pewnym momencie nawet usłyszeliśmy takie słowa prosto z ust największej fanki przepowiedni, Melisandre. Przez 7 sezonów, o książkach nie wspominając, Azorem Ahai mieli już być m.in. Jon, Daenerys, Stannis, Beric Dondarrion, dziecko Jona i Daenerys, według niektórych nawet Jaime. Przez ostatnich kilka odcinków mocno pchano nas w ramiona wersji o Jonie, który miałby zabić Dankę… i choć bardzo mi się ta wizja podoba (i wcale nie jest wykluczone, że jeszcze do jakiegoś stopnia się ziści), to w zasadzie nie wiem, czy chciałabym patrzeć na spełniające się co do słowa religijne przepowiednie.
Jest coś przewrotnego i jednocześnie ludzkiego w tym, że nasze wyobrażenia o mistycznych bytach nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością, a świat okazuje się rządzony chaosem. Jest też coś pokrzepiającego w tym, że nie potrzebujemy mitycznych bohaterów, żeby rozwiązywali nasze problemy, bo sami jesteśmy w stanie to zrobić.
Z drugiej strony – może my po prostu zbyt dosłownie interpretujemy tę przepowiednię. Może Azor Ahai jest bardziej ideą niż osobą i jego rola rozłożyła się na kilku bohaterów. A może jego powtórne przyjście wcale nie musi się rozgrywać w taki sam sposób, jak za pierwszym razem, z mordowaniem żony i całą resztą dziwnych szczegółów. Książki w pewnym momencie mówią, że Azorem Ahai będzie ten, kto sięgnie po jego legendarną broń, Światłonoścę – a kto powiedział, że tą zrodzoną z żywego ognia bronią nie może być stary sztylet z valyriańskiej stali, którą przecież kuto w smoczym ogniu? Nie zapominajmy też, że ten nieszczęsny sztylet stał się przyczyną niezliczonych cierpień i śmierci Starków – w pewnym sensie więc jego użycie przez Aryę zostało „wykute” we krwi jej ukochanych osób. Być może rzeczywiście Azorem Ahai została Arya – i to byłby celny komentarz do tego, jak bardzo ludzie nie rozumieją przepowiedni i widzą w nich to, co chcą zobaczyć i co im akurat pasuje.
Cersei jako final boss
Pozbycie się Nocnego Króla w połowie sezonu w pewnym sensie sprawia, że na głównego antagonistę (być może całego serialu) wyrasta nam Cersei. Po starciu ze śmiercią i z siłami większymi niż życie potyczki o władzę nad kawałkiem ziemi mogą się wydawać prozaiczne… Ale ludzkość jest bardzo prozaiczna. Tak naprawdę to my sami dla siebie nawzajem jesteśmy największym zagrożeniem i robimy sobie najpodlejsze rzeczy z najmniej wzniosłych pobudek. Walka z Nocnym Królem i przeciwstawianie się śmierci jako takiej to walka cokolwiek ideologiczna – a takie rzeczy i działanie w obliczu wspólnego, „obcego” wroga, wprawdzie nas jednoczą, ale na krótko. O wielkie idee paradoksalnie walczy się łatwiej niż o codzienny ład i przyzwoitość. W tym kontekście zejście z poziomu bitwy z bogiem śmierci do użerania się z małostkowymi ludźmi nie jest wcale tak absurdalne – sprowadza nas na ziemię i każe się skonfrontować z tą częścią baśni, której nigdy nie słyszymy. Nie ma tu „pokonali złego czarownika i od tego czasu wszyscy już zawsze byli szczęśliwi” – bo świat tak nie wygląda. Po każdej małej apokalipsie życie jakoś toczy się dalej – i trzeba je jakoś zorganizować, a to rzadko bywa łatwe i może być ciekawym tematem do prześledzenia.
Czy jest na sali dowódca?
Jednym ze sporych zarzutów wobec odcinka jest to, że dziwne rzeczy dzieją się tu z militarną strategią i że przez większość bitwy tak naprawdę nikt tam sensownie nie dowodzi. Pytanie tylko, czy to jest dowód na to, że scenarzyści i reżyser nie wiedzą, co robią… czy może to taka właśnie jest ich strategia na pokazanie nam, jak bardzo bezradni i bezbronni jesteśmy w obliczu śmierci.
Nie da się ukryć, że „strategia”, na którą umówili się w poprzednim odcinku nasi bohaterowie, od początku wydawała się cokolwiek ryzykowna. Postawili wszystko tak naprawdę na jedną kartę – podstępem próbując zwabić Nocnego Króla do Bożego Gaju, by tam go zabić i tym samym unicestwić całą jego armię. To była decyzja najważniejsza i jedyna rozsądna – bo gdy walczysz z nekromantą dowodzącym armią trupów, są raczej małe szanse, że przebijesz się do niego przez usiane morderczymi zwłokami pole bitwy. Potrzebujesz podstępu – i najlepiej cichego asasyna. Albo chociaż dwójki ludzi na smokach, którzy robią to, co sobie zaplanowali – a nie jak Danka ulegają emocjom i olewają przyjętą strategię.
Problem w tym, że nasi bohaterowie tak bardzo skupili się na Nocnym Królu, że zabrakło im rozsądku w planowaniu całej reszty działań. Krypty są być może najbezpieczniejszym miejscem w Winterfell, ale nie wtedy, gdy walczysz z potężnym nekromantą. Zadziwiające jest to, że nikt się nie zastanowił, czy to aby na pewno rozsądne zamykać najbardziej bezbronnych tuż obok grobowców. Co do trzeciego aspektu bitwy, czyli ustawienia wojsk, nie będę udawać domorosłego specjalisty, bo o wojaczce wiem mniej więcej tyle, co Sansa – że należy dźgać ostrym końcem noża (co zresztą było pięknym cytatem z pierwszego odcinka). Ale widziałam już artykuły, w których przepytywano na tę okoliczność dowódców amerykańskiej armii i ich opinie o „planie” Jona Snowa nie były zbyt przychylne…
Czy nierozsądne decyzje bohaterów mi przeszkadzają? Powiem tak: one mnie wcale nie dziwią, zważywszy na to, że walka z armią chodzącej śmierci to wydarzenie cokolwiek bez precedensu, a przy stole decyzyjnym brakowało kogoś ze smykałką do prowadzenia wojny – a nie tylko walczenia w niej albo przypisywania sobie wszystkich zasług. O Daenerys można powiedzieć sporo, ale raczej nie to, że ma umysł generała. Tyrion swoje zrobił w Królewskiej Przystani, ale z niego jest znacznie lepszy zarządca niż strateg. Sansa jest w ogóle nie w temacie, Bran żyje w swoim świecie, Sam najwyraźniej jeszcze nie dotarł do książek o sztuce wojny, a Arya, Tormund czy Brienne są dobrzy w biciu się, a nie planowaniu tego, jak mają się bić inni. Jaime mógłby mieć tu co nieco do powiedzenia, ale nie oszukujmy się – nie miał takiej pozycji, żeby ktokolwiek chciał go słuchać. Czy tę bitwę dałoby się poprowadzić bardziej rozsądnie? Być może – pod warunkiem, że miałby to kto zrobić i że ktoś wziąłby odpowiedzialność za dowodzenie całością, zamiast rozpraszać tę odpowiedzialność na cały szereg bohaterów. Chociaż cały czas pozostaje otwarte pytanie, czy w obliczu apokalipsy jakakolwiek strategia byłaby w stanie zdziałać coś więcej, niż zobaczyliśmy na ekranie…
Co było w tym odcinku najlepsze?
Jeśli miałabym wskazać najlepsze sceny, byłaby to z jednej strony śmierć Lady Mormont, z drugiej fantastycznie zagrany i pełen emocji moment, gdy Sansa i Tyrion są przekonani, że za chwile umrą. Poza tym koniecznie muszę docenić to, jak umiejętnie odcinek gra napięciem, buduje je przy pomocy muzyki i przeplata ze sobą sceny jak z filmu wojennego, z wyraźnymi elementami horroru o zombie (propsy za scenę w bibliotece!). Wreszcie chylę też czoła przed tym, jak twórcy świetnie grają tutaj oświetleniem… a właściwie jego brakiem.
Kwestia tego, jak wygląda ten odcinek (i cały sezon) budzi spore emocje… bo nie da się ukryć, że na ekranie jest ciemno. I że niektórym mocno przeszkadza to w odbiorze. Wygląda na to, że mam niespotykane szczęście – mój sprzęt całkiem dobrze radzi sobie z takimi barwami, nie muszę więc narzekać na ciemność, wręcz przeciwnie, mogę się zachwycić tym, jak pomysłowo są w tym odcinku zrobione zdjęcia. Wykorzystanie ognia jest tu niesamowite – nie tylko w ramach klimatycznego oświetlenia scen (jest kilka świetnych ujęć, gdzie grają nie postaci, a ich cienie odcinające się na tle ognia), ale także w ramach elementu dramaturgicznego. Scena, w której Melisandre rozpala miecze Dothraków, najpierw podbudowuje nam nadzieję, że może jednak nasi bohaterowie coś zdziałają… a gdy potem obserwujemy szarżę Dothraków przez pryzmat migoczących w oddali światełek, które jedno po drugim gasną, bardzo wymownie sprowadza nas to na ziemię i uświadamia, że nie, tu nic nie będzie proste. Ciemność sama w sobie też mocno buduje klimat – bo jaka jest lepsza sceneria do walki z armią nieumarłych, niż mroźna, ciemna noc?
Czego zabrakło mi w odcinku?
Varysa – wiem, że on zazwyczaj więcej słucha i analizuje, niż mówi, ale jedno zdanie na odcinek to już jakiś rekord. Zabrakło mi też rozsądnego wykorzystania Ducha – bo to, co serial wyrabia z nim w tym sezonie, to jakaś kpina. Duch znowu został wklejony bez większego uzasadnienia i bez sensu, poszarżował na zombiaki u boku Mormonta… i tyle go widzieliśmy. Aż dziwne, że Jon nie postawił go gdzieś przy Aryi, Sansie (w kryptach by się przydał!) albo Branie. A tak Duch tylko pobiegł na zombiaki i zniknął… Zabicie go poza kadrem byłoby idiotyczne… i raczej nic takiego się nie stało, bo wprawne oczy dostrzegają jakąś białą plamę na czterech nogach w zwiastunie następnego odcinka i to raczej nie jest owca… ale byłoby dobrze, gdyby serial jednak zmienił podejście do Pierwszego Pieseczka Westeros.
Co dalej z Grą o Tron?
Przed nami jeszcze całe 3 półtoragodzinne odcinki – a rozwiązanie wątku Nocnego Króla w sezonie prowokuje pytanie o to, co dalej. Na pewno przed nami jeszcze konflikt z Cersei o Żelazny Tron, a może również konflikt pomiędzy Jonem i Danką. Jeśli zastanawiacie się, czy „naszym” zostało jeszcze jakieś wojsko, które mogliby wysłać przeciwko Cersei, to owszem, zostało – ile mamy niedobitków w Winterfell, dowiemy się pewnie w następnym odcinku, ale Daenerys zostawiła też część swojej armii w Essos pod wodzą Daario Naharisa, gdyby bardzo brakowało jej ludzi, zawsze może się jeszcze do niego zwrócić.
Ale o ile jesteśmy w stanie wskazać ogólny kierunek, w jakim podąży fabuła, twórcy tak naprawdę nie zdradzili nam niczego konkretnego na temat drugiej części sezonu. A to może znaczyć, że mają w zanadrzu jakieś ciekawe rozwiązania, którymi chcą nas jeszcze zaskoczyć. W gruncie rzeczy taki chwilowy reset może wyjść serialowi na dobre – zostawiając nas z poczuciem, że jeszcze wszystko może się zdarzyć, skoro wciąż mamy w grze wielu liczących się kandydatów. Przekonamy się już wkrótce!