Jest dopiero marzec, a ja prawdopodobnie już teraz znalazłam tegorocznego zwycięzcę w kategorii najbardziej absurdalnego filmu, z jakim będę mieć do czynienia. Mowa o filmie Lobster wyreżyserowanym przez Yorgosa Lanthimosa, z Colinem Farrellem i Rachel Weisz w rolach głównych.
Lobster wprowadza nas w świat, w którym o wartości człowieka decyduje to, czy ten jest w związku. Akcja rozgrywa się w zasadzie w trzech sceneriach. Po pierwsze, jest tu Miasto, w którym wolno przebywać tylko osobom będącym w związkach i mogącym udowodnić to przy pomocy odpowiedniego zaświadczenia. Jeśli z jakiegoś powodu Twój dotychczasowy związek się rozpadnie (albo Twój partner umrze), zostajesz przetransportowany do Hotelu – miejsca, które nie tylko pozwala Ci znaleźć kolejną miłość, ale wręcz tego od Ciebie oczekuje. Hotel umożliwi Ci kontakty z innymi singlami i na każdym kroku będzie Cię przekonywać, że życie w pojedynkę nijak się nie umywa do dzielenia swych dni z odpowiednio wybranym partnerem. Jest tylko jeden haczyk – jeśli nie uda Ci się znaleźć miłości w wyznaczonym z góry czasie, jako nieudacznik zostaniesz… nieodwracalnie zamieniony w zwierzę. No i wreszcie jest też Las, w którym kryją się Samotnicy, piętnująca wszelkie przejawy bliskości grupa przypominająca coś pomiędzy partyzantami a ruchomą tarczą dla wysyłanych na polowania gości Hotelu.
Na wszystkie te światy patrzymy oczami Davida (perfekcyjnie pozbawiony emocji Colin Farrell), który pewnego dnia dowiaduje się, że jego żona przestała go kochać i nie chce z nim dłużej być. W normalnych warunkach David pewnie by się załamał. Ale w świecie Lobstera nie ma czasu na rozpacz. Jest za to niezwykle ważne zadanie, w pewnym sensie zadanie na wagę życia i śmierci człowieka jako takiego – znaleźć sobie towarzysza. Nie ma znaczenia, czego chcesz i co czujesz. Jesteś wepchnięty w system, który gloryfikuje tylko jeden pożądany stan rzeczy, a wszelkie alternatywy ostatecznie wcale nie okazują się wiele lepsze. Jak w każdej dyktaturze tak i tu nawet najszlachetniejsza idea szybko zostaje wypaczona i zamienia się w totalny absurd. Oficjalnie system dba o to, żebyś był kochany, spełniony i bezpieczny. W praktyce – prowokuje do kłamstwa, cynizmu, parowania się na podstawie powierzchownych i nieistotnych cech, byle tylko uchronić się przed karą. Cały ten mechaniczny i bezrefleksyjny system buduje społeczeństwo niemal zupełnie pozbawione emocji, a to jeszcze bardziej pogłębia wrażenie osobliwości wydarzeń, jakie rozgrywają się przed naszymi oczami.
Lobster jest filmem do bólu wręcz absurdalnym i niekoniecznie przyjemnym w odbiorze… ale jest też genialną metaforą i karykaturą. Z jednej strony ma niemal bezpośrednie przełożenie na wszelkiego rodzaju opresyjne normy społeczne i autorytarne systemy władzy. Nikt tu nie zadaje pytań, nikt nie kwestionuje zasadności działania systemu, mimo że wszyscy na jakimś poziomie czują, że odebrano im wolność wyboru. Bunt jest w ich oczach skazany na porażkę, bo przed systemem nie schowasz się nigdzie, a w pojedynkę go przecież nie pokonasz…
Ale jednocześnie Lobster z łatwością może być też czytany jako karykatura współczesnego rynku matrymonialnego, żeby nie powiedzieć: podejścia do relacji damsko-męskich w ogóle. Na co dzień staramy się tego nie zauważać, ale ze wszystkich stron tysiące niepisanych reguł i zasad na każdym kroku próbuje ustawiać nam życie, zmusić nas do sukcesu w tej dziedzinie.
Często zresztą robimy to sobie sami. Nie chodzi o miłość, o porozumienie dusz, czasem nawet nie o pożądanie. Chodzi o to, żeby kogoś mieć. Byle kogo, bo czas się zaraz skończy. Samemu to tak jakoś… nieswojo. Kto Cię uratuje, kiedy będziesz się krztusił przy posiłku? Kto Cię bezpiecznie odprowadzi nocą do domu? Kto Ci zapewni rozrywkę i towarzystwo? Samemu jest przecież niebezpiecznie i jest się przecież gorszego sortu. Nie chodzi o to, żeby poczuć coś wyjątkowego. Ważne jest tylko zapełnienie pustki. Zamaskowanie braku samodzielności. Chwytanie się pierwszego lepszego podobieństwa, na którego chwiejnych fundamentach można sobie dobudować i nazmyślać całą resztę. Idealna para, w której oboje kuleją. Idealna para, w której oboje czytają Hemingwaya. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Na zaskakująco wielu poziomach żyjemy w społeczeństwie podobnym do Lobstera. Równie dobrze to nasze matki i babcie mogłyby pisać scenariusze propagandowych scenek o wyższości życia w parze. Dawno przestaliśmy się nawzajem traktować jak ludzi, jak pełnoprawne i wolne jednostki, dawno przestaliśmy się słuchać, machinalnie odpowiadamy tylko: ja też, musimy do siebie pasować! To „musimy” wpędza nas w skrajności, z jednej strony przebieramy w ludziach i zadajemy im bezsensowne pytania, które mają nam pomóc w podjęciu decyzji na resztę życia: czy czytasz komiksy? po której stronie łóżka wolisz spać? po lewej? cholera, nie pasujesz! Z drugiej bez mrugnięcia okiem jesteśmy gotowi udawać i oszukiwać, szukamy sprytnych i wymagających jak najmniej wysiłku sztuczek, jak kogoś wrobić, zmanipulować i siłą przekonać, żeby został na zawsze. I jesteśmy za to gotowi zapłacić idiotycznie duże pieniądze. Trust me, I’m an agony aunt.
Lobster jest filmem na pewno interesującym. W swojej kategorii naprawdę dobrym. Choć widz nieprzygotowany na taki temat i taką konwencję wyjdzie z kina po dziesięciu minutach. Albo co gorsza na głos zacznie zadawać pytania, o co właściwie chodzi i czemu oni wszyscy jacyś tacy wypruci z emocji. Nie jest to miła i przyjemna bajeczka – i to nawet nie tyle ze względu na treść, co raczej formę jej podania. Ale sztywne, działające prawie jak roboty postaci idealnie wpisują się we wszystko, co Lobster chce nam powiedzieć o świecie, o miłości i o nas samych.
Jeśli nie boicie się kinowych wyzwań, zdecydowanie polecam.