Prawdopodobnie pierwszy raz zwróciłam na Davida Tennanta uwagę w czwartej części Harry’ego Pottera. Jego rola w Czarze Ognia była naprawdę niewielka, ot zagrał tam młodego Śmierciożercę, który przez większość filmu podszywa się pod kogoś zupełnie innego i w związku z tym bohaterowi użycza ciała głównie drugi aktor. Ale te kilka krótkich chwil w zupełności wystarczyło, żeby David Tennant zapisał się w mojej pamięci jako człowiek idealny do grania niepokojących szaleńców.
Mniej więcej w tym samym czasie David został też najsłynniejszym Doktorem świata. Ale jako że uparłam się Doktora Who oglądać od samiusieńkiego początku, od lat sześćdziesiątych… i jako że na skutek tego postanowienia i cokolwiek sennego stylu ówczesnej telewizji utkwiłam jeszcze przy pierwszym Doktorze… O tej roli Tennanta niewiele mogę jeszcze powiedzieć.
W pełni rzetelnie mogę natomiast zachwycać się jego rolą w Jessice Jones – kolejnej produkcji Marvela, która skradła moje serce chyba nawet skuteczniej, niż sam Tony Stark. Serial Jessica Jones ma coś, co Iron Man poświęcił w imię dotarcia do mas nieograniczonych wiekowo – nie musi być przyswajalny dla wrażliwych dzieci, nie musi brać pod uwagę gustów każdego możliwego typu odbiorcy łącznie z kurą domową, trzylatkiem, nerdem-pozerem, znudzonym trzydziestolatkiem, któremu nie udało się ukończyć zawodówki, i gdzieś na końcu dopiero prawdziwym fanem komiksów. W Jessice Jones ekipa Marvela może sobie pozwolić, na co tylko przyjdzie jej ochota. I pięknie sobie pozwala.
Dawno nie widziałam serialu (przynajmniej tego rodzaju serialu), w którym dosłownie każda mniej lub bardziej ważna postać byłaby tak dobrze napisana. Od początku do końca wiarygodna, pełnokrwista, z własnym niepowtarzalnym rysem i charakterkiem. Tytułowa Jessica Jones prowadzi niezbyt intratne biuro detektywistyczne, posiłkując się niekiedy swoimi wyjątkowymi zdolnościami – między innymi nadludzką siłą. Jessica jest cyniczna, wiecznie skacowana, a jej podejście do życia można by określić bardzo trafnym acz niecenzuralnym sformułowaniem… prawie na wszystko ma kompletnie wyj***ne. Prawie na wszystko – bo Jessica skrywa też mroczną tajemnicę…
I tu na scenę wkracza rewelacyjny David Tennant. Grany przez niego Kilgrave to czarny charakter o najgorszym chyba pseudonimie w historii komiksów, w dodatku zapożyczonym od bohatera debiutującego w latach sześćdziesiątych i o zupełnie innej origin story. Rzeczony Kilgrave posiada moc kontrolowania umysłów i jest istnym ucieleśnieniem dystyngowanego seksizmu. A przy tym, że jest również totalnym socjopatą, nietrudno się domyślić, do czego to prowadzi. Nasz mówiący z pięknym brytyjskim akcentem bohater ma także podejrzaną obsesję na punkcie panny Jones, co dodatkowo komplikuje sprawy…
Tak jak dawno nie widziałam tak solidnie zrobionego serialu, tak i dawno żaden czarny charakter nie wywoływał we mnie takiej mieszanki uczuć. Z jednej strony groza, lęk, obrzydzenie, złość… z drugiej fascynacja, przyciąganie, może nawet jakiś rodzaj rozczulenia. Kilgrave jest tu postacią wyjątkowo barwną, a Tennant sprawia na dodatek, że jest cholernie pociągający. Naprawdę. Powiedziałabym, że to najmocniejszy punkt całego serialu… ale to nieprawda. Jessica Jones cała jest jednym wielkim mocnym i jasno świecącym punktem na mapie produkcji Marvela. Absolutnie polecam.
I tak oto aktualnie brytofilską część mojego serca okupuje David Tennant. A to oznacza, że zaraz po Jessice Jones zaczęłam polować na kolejne seriale z jego udziałem. I odkryłam przy tym Broadchurch.
Tytułowe Broadchurch to mała miejscowość na angielskim wybrzeżu. Spokojna, cicha, bezpieczna mieścina, gdzie prawie wszyscy nawzajem się znają. Miejsce na pozór harmonijne, a jednak iście małomiasteczkowo wypełnione sekretami, skandalikami i brudami. Ale Broadchurch bynajmniej nie jest serialem stricte obyczajowym. Pewnego ranka bowiem na lokalnej plaży znalezione zostaje ciało 11-letniego chłopca. Pierwsze ustalenia policji wskazują na zabójstwo – rozpoczyna się więc śledztwo, a jego „gwiazdami” będą niepozorna miejscowa pani detektyw (świetna Olivia Coleman) i przybysz z zewnątrz, okrzyknięty najgorszym gliniarzem w Wielkiej Brytanii Szkot, Alec Hardy. W roli Hardy’ego oczywiście David Tennant, tak kompletnie różny od Kilgrave’a, że aż trudno uwierzyć, że grany przez tę sama osobę.
W Broadchurch Tennant pokazuje się od łagodniejszej strony – choć jego postać jest równocześnie na tyle wycofana i trochę chyba aspołeczna, że chwilę zajmuje widzowi polubienie tego człowieka. Inspektor Hardy jest człowiekiem z misją. Po tym, jak rzekomo zrujnował swoje poprzednie śledztwo, tym razem chce doprowadzić sprawę do końca i ofiarować sprawiedliwość rodzinie zamordowanego chłopca. A doprowadzenie sprawy do końca nie będzie łatwe – Hardy musi zmierzyć się z zamkniętą, małomiasteczkową społecznością, z osłabiającą go chorobą, depczącymi mu po piętach mediami i brakiem czasu, sam bowiem przeczuwa, że sprawa wkrótce zostanie mu odebrana.
Hardy nijak nie jest pociągający, jest za to na swój dziwny sposób sympatyczny. Tutaj też mogłabym powiedzieć, że Tennant jest najmocniejszym punktem serialu. Ale to znów nie byłaby prawda… Bo Broadchurch niemal od początku do końca jest serialem naprawdę świetnym. Pewnie poprowadzona i nieoczywista fabuła, duszna atmosfera małego miasteczka w kontraście do pięknych ujęć rozległego brytyjskiego wybrzeża, rewelacyjny duet Coleman i Tennanta… Jeśli macie ochotę na naprawdę dobry serial kryminalny, Broadchurch będzie idealnym wyborem.
A jeśli macie ochotę na serial kryminalny tak niepoważny, jak to tylko możliwe – również sięgnijcie po Davida Tennanta, tym razem jednak w bardzo oryginalnej, musicalowej produkcji Blackpool.
Tennant lubi chyba grać gliniarzy… Tym razem wciela się w detektywa, który na własne nieszczęście zakochuje się w żonie głównego podejrzanego w sprawie zabójstwa. Gdyby to krótkie streszczenie wydało wam się dziwne, przypomnę jeszcze raz – Blackpool to brytyjski mini-serial kryminalny będący jednocześnie także komedią i musicalem…
Wydawać by się mogło, że coś takiego nie ma racji bytu… ale łącząc dość pospolitą intrygę kryminalną z kompletnie odrealnionymi wstawkami musicalowymi Blackpool staje się tak cudownie absurdalny, że nie sposób się nim nie zachwycać. Bohaterowie ni stąd ni zowąd zaczynają się pojedynkować przy użyciu starych dobrych hitów muzyki popularnej, a całość składa się z nieprawdopodobnie zestawionych elementów: trochę rodzinnego dramatu, trochę taniej gangsterki, hawajskie koszule, nieco nieudolny i wiecznie głodny glina, wzruszający romans, a wszystko to w niespecjalnie malowniczej, ale za to bardzo kolorowej scenerii słynnego nadmorskiego kurortu.
O dziwo, ten nieprawdopodobny eksperyment zakończył się ogromnym sukcesem. Blackpool to genialnie napisany, świetnie zagrany, przezabawny serial – aż szkoda, że taki krótki.